-Lennon! Lennon!- Doskonale znałam ten głos. Był równie
mocno denerwujący, co zwykle. -To już dzisiaj, wstawaj!- Zaświergotał
mi nad uchem, zmuszając do otworzenia oczu.
Później zauważyłam tylko rudą burzę włosów, a następnie poczułam
ciężar na swoim ciele, który niemalże miażdżył mi żebra. Dziewczyna
położyła się na boku, przyciskając zimny policzek do mojej twarzy, a tym samym-
fundując mi idealną pobudkę w ten grudniowy, jakże uroczy poranek.
-Zejdź ze mnie, bo wsadzę ci
bombkę tam, gdzie światło nie dociera.- Odepchnęłam ją z całych sił,
zrzucając ze swojego ciała i próbując jakoś podnieść się do siadu. Przy okazji
chwyciłam koniec cieplutkiej kołdry. Brr. Na dworze było co najmniej minus
dziesięć stopni, bo od Lissandry bił taki chłód, że aż ciarki mi po plecach
przeszły.
Odgarnęłam ciemne włosy, które odstawały na wszystkie możliwe
strony i zerknęłam przelotnie na budzik- była szósta rano. Ona zwariowała? Jak
zwykle musiała mnie budzić w takiej chwili, gdy ja śniłam o wspaniałych
rycerzach na białych koniach, zamkach, ekskluzywnych przyjęciach i... Ciepłych
krajach. Właśnie. Tęskniłam za latem. Choć w Anglii zazwyczaj było deszczowe,
to przynajmniej co jakiś czas słońce wyłaniało się zza chmur i grzało twarze. A
teraz? Teraz nastał grudzień, a Londyn tego roku oszalał. Tak naprawdę nie
można było inaczej określić pogody, która każdemu mieszkańcowi dawała w kość. Śnieg
sypał już od paru długich tygodni i raczej nie zapowiadało się, żeby z nieba w
końcu przestał padać biały puch.
Oczywiście- nasze przedmieścia wyglądały niczym Kraina Lodu.
Wszystkie dachy były przykryte śniegiem, a samochody przytulała urocza,
srebrzysta kołderka... Lampy również zostały delikatnie przyozdobione puchem,
pomijając już to, że w gratisie dostały wielkie sople (które były tak wielkie,
że ludzie bali się chodzić pod latarniami, na wypadek gdyby jeden chciał nagle
spaść na ziemię).
Dzieciaki codziennie wychodziły z domów, urządzały bitwy na
śnieżki, lepiły bałwany, robiły orły na śniegu i nawet tworzyły swoje własne,
lodowe mieszkanka. W skrócie mówiąc... Zima stulecia.
Dla niektórych ów minusowa temperatura oraz wszechobecny śnieg to
było coś najlepszego, co tylko się mogło w życiu przytrafić. Do takiego grona
fanatyków należała właśnie Lisa, która wprost uwielbiała zimę i wszystko, co
było związane ze świętami. Gdy tylko widziała kolorowe lampki, czy urocze
bombki, ewentualnie choinki, jej oczy robiły się wielkie niczym pięciozłotówki.
Wtedy wyglądała tak, jakby zaraz miała się rozpłakać z tego zachwytu.
Co było ze mną? Ja raczej należałam do tej drugiej połowy ludzi.
Choć równie mocno kochałam święta i czekałam przez cały rok, żeby wreszcie
odpocząć od szkoły, hałasu i biegania w tą i z powrotem, to... Śnieg był moim
największym wrogiem. A w zasadzie wrogiem mojego wózka inwalidzkiego.
Gdy chodników i ulic już nie było widać, musiałam jak najbardziej
ograniczyć wychodzenie na dwór, bo zwyczajnie zakopywałam się w zaspach i nie
mogłam dalej jechać. Czasami Lisa nosiła mnie na plecach do swojego domu,
ewentualnie moja mama również pomagała w krótkich wycieczkach do ogrodu i z
powrotem, bym choć na chwilę odetchnęła świeżym powietrzem. Nie chciałam ich
jednak męczyć. Przecież nie byłam małym dzieckiem, które można było targać
całymi dniami i się przy tym nie męczyć. Dlatego też właśnie nie uśmiechała mi
się podróż w góry, którą zaplanowali dla nas chłopaki. Lissandra cieszyła się
niczym małe dziecko, a ja przypominałam sobie tylko felerny wypad do Leeds.
-Trochę grzeczniej, co? Bo
Mikołaj ci nic pod choinką nie zostawi.- Burknęła Lisa, która usiadła
przede mną po turecku i wydęła usta w wyraźnym niezadowoleniu.- Z resztą... Są święta, Lennon. Nasz ukochany
czas w roku. Pamiętasz jak kiedyś wybierałyśmy się na gorącą czekoladę z piankami do centrum? Obiecuję, że zrobię nam
i chłopakom taką samą, jak tylko dojedziemy na miejsce.- Uniosła prawą dłoń
do góry, a lewą dotknęła swojej klatki piersiowej, żebym rzeczywiście
uwierzyła, że tak się stanie.
Przez moją twarz przebiegł nikły uśmiech. Nadchodziły pierwsze
święta, które miałam spędzić z daleka od swojego domu rodzinnego. Oczywiście
zupełnie mi ten fakt nie przeszkadzał. Moja mama również nie miała nic
przeciwko, bo podobno miała pojechać do babci i tam posiedzieć parę dni. Tak
naprawdę czułam, że to mogły być najwspanialsze ferie świąteczne, jakie
kiedykolwiek w życiu miałam. Dlaczego? Bo mieli otaczać mnie ludzie, dla
których coś znaczyłam i byłam dla nich ważna.
Szkoda tylko, że nie mogłam zupełnie zapomnieć o wózku, który był
naprawdę uciążliwym sprzętem.
Nie chciałam się kłócić z chłopakami, którzy byli równie mocno
podekscytowani na ten wyjazd, co i Lisa. Oczywiście przez cały czas powtarzali,
że jestem ich talizmanem szczęścia i żebym nie zwracała uwagi na to, co się
działo w Leeds, bo... To był tylko dziwaczny zbieg okoliczności. Choć nadal nie
byłam przekonana do tego wszystkiego, to naprawdę się cieszyłam. Może nawet
bardziej niż cała ich ekipa razem wzięta?
Naszym świątecznym celem był mały, drewniany domek w Szwajcarii.
Chłopaki wyłapali świetną okazję w Internecie. Okazało się, że jakaś
sympatyczna pani wynajmuje ludziom takie lokale, aby ci spędzili w nich
niezapomniane święta. Podobno niedaleko od miejsca naszego zakwaterowania
znajdował się urokliwy rynek, na którym odbywały się przeróżne kiermasze i zabawy.
Ot, typowa świąteczna wioska. Zapowiadał się naprawdę magiczny weekend, pełen
śpiewania kolęd, picia gorącej czekolady, grzania nóg przy kominku i
odpakowywania prezentów.
-Mikołaj mnie kocha i jestem
pewna, że nie zostanę bez prezentu.- Pokazałam jej język, uśmiechając się
przy tym nieco szerzej.- I trzymam cię za
słowo, bo naprawdę naszła mi ochota na tą gorącą czekoladę.
Lisa pokręciła swoją łepetyną, wybuchając przy tym
niekontrolowanym, perlistym śmiechem. Zlazła z łóżka, poprawiając uroczy,
bordowy sweterek w renifery i położyła swoje dłonie na biodrach, spoglądając na
mnie z uniesioną jedną brwią.
-Wstawaj. Trzeba się
przygotować.- Podała mi swoją dłoń, a następnie pomogła podnieść i
przenieść na wózek. Gdy znalazłyśmy się przy schodach, wraz z moją mamą zniosły mnie na dół, abym mogła
zjeść śniadanie.
Mama przygotowała nam tonę naleśników z syropem klonowym. Choć
Lisa już podobno jadła w domu, to i tak musiała spróbować dania mojej
rodzicielki. Jak już było wiadomo, panią Cartwright nie można było nazwać jakąś
szefową kuchni, bo jej obiady raczej należały do przeciętnych, ale... Naleśniki
wyszły jej naprawdę dobrze.
Nim się obejrzałam, zegar zaczął wskazywać godzinę ósmą, co
równało się z tym, że musiałyśmy naprawdę szybko zebrać wszystkie nasze bagaże
i znaleźć się natychmiast w samochodzie, by być już w podróży na lotnisko. Lisa
pomogła mi się ubrać, a mama zaczęła wynosić bagaże na dwór, które przejął pan
Finnigan i zaczął pakować do bagażnika.
-Wesołych Świąt, Lennon.-
Mama cmoknęła mnie po policzku.
-Wesołych Świąt, mamo.-
Odparłam, uśmiechając się niczym dziecko.
-Pozdrów Bradley'a, dobrze?-
Usłyszałam jeszcze jej krzyk za swoimi plecami. Ostatni raz odwróciłam się w
jej stronę i pokiwałam głową na "tak".
Machałam jej jeszcze przez chwilę ze środka samochodu, po czym
usłyszałam charakterystyczny dźwięk silnika i wyruszyliśmy na lotnisko.
-Lennon!- Wśród dzikiego
tłumu, znajdującego się na miejscu, mignęła mi jasna czupryna dziewczyny. Choć
moje imię było wypowiedziane dość głośno, to i tak pojedyncze litery rozpłynęły
się wśród innych rozmów, skutecznie je zagłuszając.
Wyciągnęłam szyję do góry, próbując dostrzec ją pomiędzy
sylwetkami obcych, jednakże byłam zbyt nisko i nie mogłam dostrzec jej twarzy.
-Przepraszam, przepraszam...
Przepraszam pana, oj przepraszam...- Mruczała Lisa za moimi plecami,
popychając powoli wózek. Dobrze, że jej tata pomógł nam taszczyć walizki, bo
inaczej nie dałybyśmy rady dojść do umówionego z chłopakami miejsca.
-Lennon, tutaj!-
Usłyszałam ponownie ten sam, dziewczęcy głos.
-Patrz, tam są.-
Pokazała mi palcem Lisa, która przyspieszyła nieco kroku i ponownie powtarzała
swoje "przepraszam", tym razem o wiele bardziej nerwowo, niż
poprzednio.
Tłum się rozrzedził, a ja ujrzałam znajome, roześmiane twarze.
Moje serce wypełniło się ciepłem i nieokreśloną radością, która zaczęła
rozchodzić się po całym moim ciele, skutecznie je rozgrzewając.
-To mogę was już zostawić,
tak?- Upewnił się tata Lisy, który właśnie podciągnął nasze torby pod
skupisko walizek reszty.
-Tak, tato, leć już.
Poradzimy sobie.- Lissandra pożegnała się ze swoim ojcem, życząc mu również
pogodnych i wesołych świąt, a następnie krzyknęła jeszcze, że będziemy uważać i
nic nam się nie stanie.
Na parapecie siedziała ciemnowłosa dziewczyna, która właśnie
czegoś namiętnie szukała w swoim podręcznym bagażu. Rozpoznałam w niej
Isabellę- właśnie tę nastolatkę od rozwalonych zakupów w windzie, kiedy byliśmy
w Leeds. Tristan również nie zauważył naszego przybycia, bo rozchylał Belli
torbę i mamrotał coś nerwowo pod nosem, konsultując z nią jakąś bardzo ważną
sprawę. No tak. Świeżo upieczeni zakochani, którzy wspólnie tworzyli
najbardziej nieogarniętą parę pod słońcem. Oczywiście przez Tristana, bo
Isabella była dobrze poukładaną dziewczyną, choć czasem udzielało jej się
idiotyczne zachowanie pana Evansa.
-Wreszcie, jeju!-
Podskoczyła Margaret, podbiegając do mnie i całując mój zamarznięty policzek.
Przez jej klatkę piersiową został przeprowadzony dobrze znany,
czarny pasek od torby na lustrzankę i obiektywy. Później podeszła do Lisy i
również się z nią przywitała, przeskakując sobie z nogi na nogę.
Connor, dotychczas siedzący na ławce, poderwał się nagle z miejsca
i podszedł do Lissandry, łącząc swoje usta w namiętnym pocałunku.
-Fuuuj, nie tak przy
ludziach!- Skrzywił się James, który również podszedł bliżej nas, obejmując
Maggie w pasie i przytulając do siebie.
Zaśmiałam się donośnie, zakrywając przy tym usta. Skakałam z
twarzy na twarz, ale nigdzie nie mogłam znaleźć Bradley'a.
-A gdzie jest...?- Już
miałam pytać, ale ktoś zasłonił mi oczy zimnymi dłońmi.
-Zgadnij kto to!- Moje
serce jak zwykle zaczęło szaleć- obijać się o żebra. Zawsze tak na niego
reagowałam. Nie wiedziałam dlaczego, ale byłam w nim tak straszliwie zakochana!
Uniosłam ręce do góry, żeby zdjąć ze swojej twarzy jego palce.
Czekoladowe, przepełnione radością oczy spoglądały na mnie z jasnej twarzyczki,
posyłając mi przy okazji uroczy uśmiech. Brad pocałował mnie w czubek głowy,
kładąc lewą rękę na moim ramieniu, aby pogłaskać je czule.
-Ekipa cała w komplecie,
tak?- Powiedział głośno James, lustrując nas wszystkich swoimi błękitnymi
oczami.
Pokiwaliśmy zgodnie głowami, a następnie zaczęliśmy zbierać swoje
bagaże, żeby dostać się do kolejki ludzi, czekających na lot do Szwajcarii.
Oczywiście Tristan i Bella dopiero po zamieszaniu związanym ze zbieraniem się,
zauważyli naszą obecność. Najwyższy chłopak uśmiechnął się szeroko, machając do
nas, a Bella puściła nam dwa buziaki w powietrzu, starając zapiąć wypchaną
torbę, w której jeszcze przed chwilą czegoś szukała.
Czekały nas niecałe trzy godziny lotu.
Szwajcaria przywitała nas... Śniegiem. No bo jak inaczej? Tak
szczerze, to miałam głupią nadzieję, że białego puchu będzie tutaj jeszcze
mniej, aniżeli w Anglii. W sumie dobrze, że nie przyznałam się do tej myśli
przed swoimi przyjaciółmi, bo zapewnie by mnie wyśmiali.
Ledwo co wygramoliliśmy się z samolotu, a nasze twarze wykrzywiły
się od mroźnego powietrza, które wraz z każdym kolejnym podmuchem powodowało, że
nie mogłam złapać głębszego oddechu i zakryłam praktycznie całą swoją buzię
ciepłym szalikiem. Skuliłam się najbardziej jak tylko mogłam, naciągając kaptur
na czoło i zniżając nieco czapkę. Zostawiłam jedynie cienką szparę na oczy,
żebym mogła cokolwiek widzieć.
-Sądzicie, że na takim
mrozie da się sikać? Czy lepiej nie ryzykować, żeby potem nie chodzić z wielkim
żółtym soplem w gaciach?- Odezwał się Tristan. Oczywiście zaraz po
wypowiedzeniu tychże słów, usłyszałam głuche trzepnięcie, które wskazywało na
to, że dostał po swoim łbie od Isabelli.
Szliśmy przez lotnisko niczym małe pingwiny, gibając się raz w
prawo, raz w lewo. Przy tym zaciskaliśmy z całych sił zęby, marząc o tym, żeby
wreszcie znaleźć się w ciepłym domku, gdzie będziemy mogli rozmarzać przed
kominkiem. Modliłam się w głębi duszy, żeby nasze miejsce zameldowania było
niedaleko lotniska, bo miałam już serdecznie dość mrozu.
Weszliśmy do hali za tłumem, mrucząc pod nosem z nieukrywaną
radością, że w końcu dopchaliśmy się do krytego pomieszczenia, w którym
działało ogrzewanie. Rozmowy ludzi mieszały się ze świątecznymi piosenkami,
puszczanymi w radio. Niektórzy ludzie witali się ze swoją rodziną, inni
błądzili niczym muchy w smole (zupełnie jak my), nie wiedząc dokąd mają pójść.
Po odebraniu bagażu, upewnieniu się, że rzeczywiście mamy wszystko
ze sobą, ruszyliśmy z kwaśnymi minami w stronę wyjścia, szykując się na kolejne
podmuchy mroźnego wiatru, pieszczącego nasze twarze. Zmrużyłam oczy, bo jasność
bijąca od śniegu była na tyle oślepiająca, że nie widziałam nawet czarnej
ulicy. Jak się po chwili okazało... Ulicy zupełnie nie było. Bo oczywiście
przykrył ją śnieg!
-Ulepimy dziś bałwanaaa?-
Zaczął nucić Tristan, ale szybko się zamknął, bo wszyscy zmierzyli go
morderczym wzrokiem.
-Złapmy lepiej taksówkę,
geniuszu. Ktoś ma w ogóle adres tego naszego domku?- Odezwał się Connor,
zaczynając nerwowo grzebać po swoich kieszeniach.
-Ja mam. Spokojnie, nad
wszystkim panuję.- Odparł dumnie James, na co Maggie zareagowała cichym
westchnięciem, posyłając mu rozmarzone spojrzenie.
Wraz z bagażem dopchaliśmy się do pierwszych lepszych taksówek,
szczerząc do kierowcy swoje ryjki, żeby łaskawie nas wpuścili do środka. Na
nasze szczęście mówili łamaną angielszczyzną, więc dało im się wytłumaczyć do
którego miejsca mamy dotrzeć.
Tak szczerze powiedziawszy, to już się bałam, że nasze wszystkie
walizki nie zmieszczą się w bagażnikach. Przecież dochodził do tego również mój
wózek (pomińmy już fakt, że wylądował na kolanach Bradley'a) i wszelkie plecaki
podręczne.
Gdy już nasza paczka została rozdzielona na dwie taksówki, wszyscy
odetchnęliśmy z ulgą. Nareszcie jedziemy w stronę ciepłego domku. Nareszcie
Lissandra zrobi nam wszystkim gorącą czekoladę z piankami i usiądziemy na
spokojnie, śpiewając sobie przy tym świąteczne piosenki.
Obserwowałam miasteczko zza zimnej szyby, cały czas na nią
chuchając i siłując się z parą, która zakrywała mi pole widzenia.
W najmniej oczekiwanym momencie taksówka się zatrzymała. A w
zasadzie... Zaryła w śniegu. Kierowca odwrócił się do nas, uśmiechając przy tym
szczerze.
-Przepraszać was bardzo, ale
dalej już nie dojechać. Za dużo śniegu. Musicie iść w górę i znajdzieć swój
dom.- Powiedział, a my spojrzeliśmy po sobie z wyraźnym zadziwieniem.
-Jesteście pewni, że to
tutaj?- Zapytała Isabella, wlepiając spojrzenie w szybę. Chyba żadne z nas
nie było do końca przekonane. A co, jeśli kierowcami okazali się jacyś zabójcy,
którzy wywieźli nas do lasu i mieli zamiar zamordować, a następnie pokroić w
kawałeczki? Ewentualnie sprzedać nasze organy w Internecie.
-Patrz, James z resztą na
nas już czekają, więc sądzę, że tak.- Connor pokazał palcem drugą grupkę z
walizkami, brodzącą w puchu do połowy nóg.
Maggie zapłaciła naszemu kierowcy, podziękowała mu grzecznie i
zaczęliśmy wychodzić z taksówki. Po pierwsze: było to cholernie trudne, bo
ciężko otwierało się drzwi, które chyba przymarzły. Po drugie: śnieg również nie
chciał z nami współpracować, bo zablokował akurat wejście od mojej strony.
Bradley musiał odgarniać go swoimi rękami, żeby móc wyciągnąć mnie z samochodu.
Dotarliśmy chyba na koniec świata. Cisza, spokój, żadnej żywej
duszy... Otaczały nas tylko wysokie ściany śniegu, w których stały sosny,
których szczyty całe były białe. Wtuliłam się mocniej w klatkę piersiową Brada,
ściskając mocniej materiał jego śliskiej kurtki.
Taksówki już dawno nas opuściły, zostaliśmy zupełnie sami w środku
lasu, nie wiedząc w którą stronę mamy iść.
-To gdzie teraz?-
Zapytała Maggie, która już zdążyła obskoczyć najbliższe pięć metrów ze swoją
lustrzanką i zrobić parę zdjęć wspaniałym drzewom, ozdobionym zimowym akcentem.
-Taksówkarz twierdził, że
domki tej babki znajdują się gdzieś na górze.- James pokazał palcem jeszcze
większe zaspy, układające się w dość strony stok.
-Zwariowaliście.-
Stęknął Tristan, któremu trafiło się taszczenie mojego wózka. Oczywiście
ułatwił sobie sprawę tym, że położył go sobie na głowie po stronie miękkiego
materiału siedzenia i trzymał po dwóch stronach, żeby przypadkiem się z nim nie
wywrócić w jakąś białą górę.
Lepszego rozwiązania nie widzieliśmy, więc czując się niczym Bear
Grylls, ruszyliśmy w stronę zasp, stawiając wielkie kroki i starając się nie
zapadać pod siebie. A było to straszliwie trudne, bo pokrywa śnieżna okazała
się mieć parę metrów, więc można było po drodze zgubić buta.
Choć po piętnastu minutach morderczej wyprawy nie czuliśmy już
nóg, byliśmy przemoczeni do połowy pasa, a ponadto nasz oddech zaczął zamieniać
się w szron, zatrzymujący się na grubych szalikach, to trzeba było przyznać, że
miejsce wyglądało magicznie. Zupełnie tak, jakby zostało wyjęte z jakiegoś
filmowego kadru o magicznej śnieżnej krainie, znajdującej się gdzieś w głębi
potężnego lasu.
-Czekajcie, coś widzę!-
Zakrzyknęła radośnie Margaret, przyspieszając kroku. Ominęła Jamesa i zaczęła
biec prosto przed siebie, zostawiając zarytymi w śniegu torbami długi ślad. -To te drewniane domki!- Odwróciła się do
nas, machając przy tym i starając się biec jeszcze szybciej.
-Maggie, spokojnie,
uważaj...- Odezwał się zdyszany James, próbujący dogonić swoją ukochaną,
jednakże ciężko mu to szło z dwoma potężnymi torbami w rękach.
Sylwetka dziewczyny robiła się coraz mniejsza, jednakże doskonale
widzieliśmy jej rysy na białym tle. W pewnym momencie usłyszałam
charakterystyczne głuche "łupnięcie". Drgnęłam, wyciągając szyję do
góry i próbując dojrzeć Margaret. Tylko jej... Nigdzie nie było.
-Cholera jasna, Margaret!-
Wrzasnął wielce poirytowany McVey, rzucając torby i niemalże potykając się o
własne nogi, żeby tylko dostać się jak najszybciej do miejsca, w którym jeszcze
przed chwilą widziałam sylwetkę panienki Sherwood.
-Co się stało?-
Zapytałam Brada, spoglądając na niego z wyraźnym zdziwieniem.
Nagle wszyscy ruszyli za Jamesem z wyraźnym zatroskaniem na
twarzy. Isabella zebrała po drodze zostawione przez niego bagaże i próbowała
jakimś cudem nadążyć za resztą, zbierającą się w jednym miejscu, kilkanaście
metrów od nas.
Doszliśmy na miejsce z Simpsonem jako ostatni. Widziałam jedynie
Jamesa, klęczącego na śniegu i odkopującego rękami wielką górę.
Złowrogą ciszę przerwał donośny śmiech, który mógłby wywołać
lawinę. Spod puchu wyłoniła się czerwona twarz Maggie. Dziewczyna nie mogła się
uspokoić. Próbowała coś powiedzieć, ale gdy już chciała zacząć konstruować
jakieś zdanie, ponownie zanosiła się zaraźliwym rechotem.
James odetchnął z ulgą, łapiąc się za serce. Jemu do śmiechu wcale
nie było. Podobnie jak reszcie, która stała nad do połowy zasypaną Margaret,
brodzącą w bieli.
-Ja... Ja... Szłam... I...
Spadła na mnie czapa śnieżna z tego... Wysokiego... Drzewa... Kumacie?-
Nadal się śmiała, próbując odgarniać z siebie śnieg. Wyciągnęła obydwie ręce w
stronę Jamesa, a ten wyciągnął ją spod góry białego puchu, otrzepując przy tym
ubrania, które i tak były już całe przemoczone.
-Cholera, jak zimno.-
Dodała po chwili, obejmując się w połowie i drżąc. Mimo tego nadal się
uśmiechała i co chwilę łapała głębszy wdech, by przypadkiem nie dostać
kolejnego napadu śmiechu.
Na szczęście nasz drewniany domek, dokładnie taki sam jak na
zdjęciu, był już pięć metrów od nas. Dotarliśmy do niego niemalże na
czworakach, padając na schodkach przy wejściu.
-Witajcie, moi drodzy!-
Przywitała nas urocza kobieta, owinięta w koce, która mogła mieć pięćdziesiąt
lat. Tak naprawdę nie wiedziałam, skąd się nagle pojawiła przed nami, bo byłam
zajęta przyglądaniem się nam wszystkim, czy przypadkiem nikt nie przestał
oddychać. -Widzę, że dotarliście do nas,
pomimo trudnych warunków pogodowych. Napaliłam wam już w kominku, więc w domku
powinno być ciepło. Na górze przyszykowałam wam osiem łóżek, jak prosiliście.
Klucze macie tutaj. Przyjdę do was jutro z rana sprawdzić, czy wszystko w
porządku, dobrze? W razie potrzeby możecie do mnie dzwonić. Mój numer telefonu
zawiesiłam wam na lodówce Ewentualnie, gdyby coś strasznego się działo, możecie
szukać mnie w recepcji, która znajduje się parę metrów dalej, w górę.-
Wytłumaczyła nam wszystko, uśmiechając się przy tym ciepło.
Podziękowaliśmy jej grzecznie, odbierając klucze i wreszcie...
Wchodząc do środka.
-Odmarzam, odmarzam,
odmarzam...- Wybełkotał mi Bradley do ucha. Ruszył ze mną do kuchni,
posadził mnie na krześle przy stole, a następnie zajął się moją kurtką, zaczynając
siłować się z zamkiem, który chyba zamienił się w sopel lodu, bo za żadne
skarby nie mógł go otworzyć.
Choć nadal byłam w czapce, szaliku i ciężko było mi się rozglądać
po naszym miejscu zamieszkania, to latałam ciemnymi oczami po uroczych
pomieszczeniach, czując, jak ogarnia mnie zachwyt.
Wnętrze było prześliczne. Wszystkie ściany- oczywiście drewniane,
zostały przyozdobione świątecznymi dekoracjami: złotymi dzwonkami, kolorowymi
lampkami i obrazami przedstawiającymi góralskie domki, przykryte śniegiem.
Poczułam charakterystyczny, świeży zapach sosny, zmieszanej ze świeżością,
którą wpuściliśmy do środka wraz z naszym przybyciem.
Zaczęłam nieudolnie próbować rozebrać się z szalika, jednakże
niebezpiecznie zachwiałam się na krześle, a ponadto usłyszałam głos Brada, że zaraz
się tym zajmie. Nie chciałam wylądować na podłodze z rozbitym nosem.
Przyglądałam się więc rozbierającym z kurtek przyjaciołom, którzy
zdążyli już wymienić się pozytywnymi komentarzami dotyczącymi domu.
-Uśmiech, zakochańce!- Z
ziemi wyrosła Margaret wraz ze swoim wielkim obiektywem. Spojrzałam na nią z
przerażeniem, nie mając nawet jak się uśmiechać. -Lenny, wyglądasz jak taki słodki pingwinek, wiesz? Popatrz tylko!-
Skierowała ekran swojego aparatu w moją stronę. Zauważyłam sylwetkę, ubraną od
stóp do głów. Widać było jedynie moje... Oczy, które były wielkie jak
pięciozłotówki. Z boku kucał Brad, jednakże nie odwrócił się do zdjęcia, bo
nadal starał wygrać z zamkiem. -Przepraszam,
musiałam. Po prostu wyglądasz uroczo.- Odłożyła lustrzankę na stół i zaczęła
zdejmować mi szalik z twarzy.
Wreszcie mogłam odetchnąć. W końcu ile można było wdychać to samo
powietrze, ledwo przechodzące przez materiał?
-Dzięki.- Mruknęłam
cicho, kręcąc przy tym nosem. Po wyswobodzeniu się z czapki i reszty, mogłam
pomóc Simpsonowi siłować się z zamkiem.
Na szczęście po dłuższej chwili wreszcie mogłam uwolnić się od
ciepłej kurtki, którą Bradley zabrał wraz z innymi rzeczami na korytarz.
-Łał...- Connor
prowadził wózek w moją stronę, rozglądając się dookoła. Był wyraźnie zauroczony
miejscem, w którym się znajdowaliśmy. -Zupełnie
jak z obrazka, co? To chyba będą
niezapomniane święta.
-Też tak sądzę. -Odpowiedziałam
mu zgodnie z prawdą, przedostając się z krzesła na swój wózek. Ogarnęło mnie
trochę nieprzyjemne uczucie, bo siedzenie było straszliwie zimne, a ja już
zdążyłam zagrzać swoje cztery litery.
Chwyciłam swoje nogi i umiejscowiłam je na podstawkach.
Podjechałam w stronę korytarza, do reszty przyjaciół.
-Kto ma ochotę na czekoladę?-
Krzyknęła Lisa, machając czterema tabliczkami słodyczy.
Wszyscy krzyknęli chórem "ja!" odrywając się od
rozpakowywania swoich rzeczy z toreb i pozbywania się śniegu z ubrań.
-Oj, dzieci, dzieci... Jaka
czekolada? Grzane wino by się nam przydało! I to takie z cynamonem i
pomarańczami.- Tristan wyciągnął ze swojej torby butelkę wina, szczerząc
się przy tym niczym głupek.
-Ładnie to tak swoją młodszą
dziewczynę rozpijać? Wiesz, że nie jestem pełnoletnia?- Bella uniosła jedną
brew do góry, zagradzając mu drogę do kuchni. Chłopak spuścił wzrok, robiąc
minę zbitego psa i schował butelkę za plecy, żeby Isabella przypadkiem jej nie
zabrała.
-Daj spokój, mała. Wszystko
jest dla ludzi. Wszystko, z umiarem, ma się rozumieć.- Bąknął, całując ją
przelotnie w czółko, a tym samym omijając i ruszając szybkim krokiem do kuchni.
Kiedy wszyscy zajęli się swoimi sprawami, ja ruszyłam w dalszą
wycieczkę po domu. Dość niepewnie wjechałam do salonu i otworzyłam szeroko
buzię, chwytając się za ciepły sweter, gdzieś na wysokości serca.
Na samym środku pokoju stał ceglany kominek- ogień w środku wesoło
skakał, wydając z siebie przyjemne pykanie, które było rajem dla moich uszu.
Wzięłam głębszy wdech, delektując się zapachem spalonego drewna, mieszającego
się ze świeżością wielkiej choinki, znajdującej się na przeciwko okna. Wokół
świątecznego drzewka, ubranego w czerwono- złote bombki i łańcuchy o tych
samych barwach, stały skórzane, brązowe fotele, przykryte ciepłymi kocami.
Zatrzymałam wózek przed kominkiem, wyciągając w jego stronę
dłonie. Czułam, jak ogień ogrzewa całe moje ciało. Z przyjemności aż zamknęłam
oczy.
-Już śpisz?- Usłyszałam
znajomy, zachrypnięty głos obok swojego prawego ucha, a następnie poczułam
miękkie usta na swoim policzku.
Uśmiechnęłam się do Brada, unosząc dłoń do góry, żeby chwycić go
za rękę.
-Coś ty. Chyba dzisiaj w
ogóle nie zasnę. Jestem taka szczęśliwa, że gdybym mogła, podskoczyłabym do
samego sufitu.- Odpowiedziałam, znowu zamykając oczy i wtulając się w jego
rękę. Bradley miał na sobie miękki sweter, który pachniał cynamonem...
-Jak chcesz, to mogę cię
podrzucić.- Zaśmiał się, przechodząc obok wózka i kucając na przeciwko
mnie.
Spuściłam wzrok z jego twarzy, rumieniąc się po same uszy. Nie
miałam pojęcia, dlaczego cały czas reagowałam tak intensywnie na każdy jego
komplement, każde urocze zdanie, które mówiło mi, że jednak jestem dla niego
ważna.
Wyciągnęłam ręce w jego stronę, posyłając ciepły uśmiech,
oznaczający, iż jestem mu straszliwie wdzięczna.
-Przeniesiesz mnie na
kanapę?- Zapytałam cicho, a chłopak niemalże natychmiastowo podniósł moją
osobę z wózka, sam usiadł na skórzanej kanapie i usadowił mnie na swoich
kolanach bokiem, bym mogła wyciągnąć nogi na miękkich poduszkach. Ułożyłam
głowę na jego ramieniu, zaczynając bawić się delikatnym materiałem swetra
gdzieś na wysokości jego klatki piersiowej.
Zacisnęłam piąstki na swoich kolanach, przygryzając dolną wargę i
biorąc głęboki wdech. Wspomnienia przewijały się przed moimi oczami niczym
film, który zatrzymywałam w odpowiednim momencie. Najgorsze chwile mijały w
zwolnionym tempie, a te najwspanialsze i najbardziej radosne migały niczym
lampa błyskowa lustrzanki Margaret.
-Brad...?- Zaczęłam, nie
odrywając głowy od jego ramienia.
-Hm?- Mruknął chłopak,
obniżając niego podbródek i całując mnie w czubek głowy. Nie przestawał masować
moich pleców, aktualnie poczynając kreślić palcem przeróżne okrągłe kształty.
-Bo nawet po najgorszej
burzy kiedyś wstanie słońce, tak?- Spojrzałam na jego twarz.
Ciemnowłosy zaśmiał się donośnie, tym razem całując policzek,
który czym prędzej zakryłam swoim ramieniem, żeby się z nim trochę podroczyć.
-Czekoladę podano do stołu!-
Zakrzyknęła Lissandra, niosąca dwa duże kubki rozpuszczonego przysmaku, w
którym pływała góra białych pianek. Postawiła naczynia na stoliku przed nami,
wskazując je otwartymi dłońmi i popędziła do kuchni po resztę.
Wszyscy zaczęli schodzić się do salonu i zajmować skórzane fotele.
Isabella spoczęła na kolanach Tristana, dokładnie na przeciwko nas, James
wybrał miejsce na dywanie, aby Margaret mogła bawić się jego włosami, a Connor
oraz Lisa zmusili mnie i Brada do przesunięcia się na koniec kanapy, bo oni
postanowili usiąść po drugiej stronie.
Trzymaliśmy w swoich dłoniach gorące czekolady, wsłuchując się
przez dłuższą chwilę w urocze dźwięki, dobiegające z kominka, który nadal palił
się żywym, radosnym ogniem.
-Nadal twierdzę, że wino by
było w tym przypadku lepsze.- Odezwał się Tristan, przechylając swój kubek
z czekoladą i biorąc dość spory łyk. Nie minęła sekunda, a zrobił się cały
czerwony na twarzy i stawiając naczynie z powrotem na stole, zaczął machać
panicznie rękami. -Boooże, jakie gorące!
Podmuchaj!- Zajęczał do Isabelli, która o mały włos nie wylała na siebie
czekolady przez gwałtowne ruchy swojego chłopaka.
Nie miałam pojęcia, jak ona mogła z nim wytrzymać. Ja widziałam w
Tristanie jedynie... Dobrego przyjaciela, który mógł ci zrobić krzywdę. Nie.
Wróć. To trochę złe określenie jak na osobę, z którą spędzasz każdą wolną
chwilę. Po prostu był nadpobudliwy i jego mózg nie działał tak, jak on sam
chciał. Albo w ogóle nie działał. I właśnie przez to chłopak czasami robił
głupie rzeczy.
Przyglądałam się Isabelli, która właśnie zaczęła machać rękami
wspólnie z Evansem i starała się go jakoś uspokoić. Ich relacji nie można było
określić jako zwykłego zauroczenia. Dziewczyna nie kochała go tylko za to, jak
wyglądał, ale również za to, kim był. I akceptowała wszystkie jego wady. Choć
nie była na nie całkowicie ślepa, to starała go sprowadzać na ziemię.
Uśmiechnęłam się w duchu i upiłam łyk czekolady, zerkając kątem
oka na Bradley'a, który właśnie zaczął dyskutować z Connorem na temat jutrzejszego
jarmarku, mającego odbyć się na rynku naszego miasteczka. Obydwoje stwierdzili
jednak, że nie ma sensu ruszać się z domku, skoro czekała nas podwójna podróż-
najpierw z góry, przez zaspy (choć wprawdzie można by było wykorzystać do tego
sanki), a później znowu w stronę naszego miejsca zamieszkania, ryzykując, że
wielka góra śniegu spadnie na kogoś innego, aniżeli Margaret. Naprawdę byłam im
bardzo wdzięczna, że nie wspominali przy swojej dyskusji o mnie- a raczej... O
moim wózku, którego nie dałoby rady prowadzić nawet po rynku, skoro wszystkie
ulice były przykryte białym puchem.
James wymknął się na chwilę z pokoju, nie mówiąc nawet nikomu
gdzie idzie, ani po co. Po prostu zostawił nieco zdziwioną Margaret, która
zaczęła bawić się piankami, unoszącymi się na gęstej czekoladzie.
-Jeszcze chciało ci się
targać gitarę? Przecież mogła zginąć gdzieś w śniegu!- Jęknął Connor,
patrząc na James'a, który pojawił sie nagle w progu. Wszyscy patrzyliśmy się na
niego, jakby zwariował.
-Nie mogłem jej zostawić
samej w święta. Stałaby w kącie i się kurzyła. A tak to przynajmniej zwiedzi
trochę świata, nie sądzisz?- Wytłumaczył się pospiesznie, siadając na swoim
poprzednim miejscu.
Maggie oczywiście strzeliła mu fotkę, a później, gdy już się
rozkręciła, zaczęła skakać po całym salonie i wybierać najlepsze kadry, dopóki
James nie poprosił jej, żeby w końcu na spokojnie usiadła i na chwilę odpoczęła
od lustrzanki, z którą również nigdy się nie rozstawała.
Wszyscy zamilkliśmy i wbiliśmy zaciekawione spojrzenie w Jamesa,
który właśnie zaczął grać pierwsze akordy jakiejś świątecznej piosenki.
Rozpoznałam w niej jakże popularne "Last Christmas", które chyba
słyszałam w dniu dzisiejszym już tysiąc razy- rozpoczynając od radia na
lotnisku w Anglii, później w samolocie, kończąc na lotnisku w Szwajcarii.
Chłopaki już mieli brać głębszy wdech, aby zacząć śpiewać pierwsze
wersy piosenki Wham!, ale...
-Wybaczcie. Do śpiewania
będzie nam naprawdę potrzebne to wino. Zaraz wracam.- Tris uniósł ręce do
góry, przerywając wspaniałą melodię, którą produkował do tej pory James.
Jasnowłosy trzasnął ręką w struny, a gitara zawyła żałośnie, jakby
była na niego obrażona za ten gest.
Wszyscy westchnęli ciężko, choć każda z przedstawicielek płci pięknej
odetchnęła z ulgą, bo raczej... Nie potrafiła śpiewać równie pięknie, co cała
ekipa chłopaków z The Vamps.
Przez chwilę w naszym domku panowała totalna cisza. Dopiero gdy do
salonu dotarł dźwięk tłuczonego szkła, Isabella podniosła się z fotela i ruszyła
nerwowym krokiem do kuchni. Za nią podążyła również Lisa, która stwierdziła, że
Bella chyba sobie sama z Tristanem nie poradzi.
Na szczęście krzyknęły z drugiego pomieszczenia, że nikt nie
umarł. Ucierpiała podobno jedna szklanka, którą Tris strącił ze stolika.
Wino przybyło do salonu jeszcze zanim wszyscy skończyli gorącą
czekoladę. Choć Lisie nie było z tego powodu do śmiechu, bo gdy każdy dostał
swój gorący kubeczek, pachnący pomarańczami, cynamonem i przyprawami
korzennymi, zapomniał o poprzednim napoju i zaczął powoli sączyć alkohol.
Oczywiście to wszystko była wina Tristana, który nie dał Jamesowi grać na
gitarze, dopóki każdy nie spróbował jego "popisowego trunku".
W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, skąd Tristan brał
kolejne i kolejne porcje alkoholu zmieszanego z przyprawą do grzańca. Przecież
gdy rozpakowywaliśmy się po samym przyjeździe, chłopak wyciągnął tylko jedną
butelkę wina, prawda? Sądziłam, że kolejka zatrzyma się po jednym kubeczku
pełnym gorącego napoju, a nie po trzech, czy nawet już czterech, kiedy
dziewczyny zaczynały wybuchać niekontrolowanym śmiechem, a faceci przymykali
oczy i chybotali się niebezpiecznie nawet jeżeli siedzieli na kanapie.
Wydawało mi się, że z każdą kolejną sekundą oczy Tristana świecą
się coraz bardziej, natomiast Isabella wydawała się być jeszcze bardziej
niedostępna, aniżeli na samym początku. Może dlatego, że tak straszliwie
zaciskała szczęki, że aż widać było to po policzkach. I nie wiedziałam, czy
chodzi o głupie komentarze Evansa, czy może o jego darcie mordki prosto do ucha
ciemnowłosej.
Kolejne akordy grane przez Jamesa brzmiały coraz bardziej krzywo i
jakoś tak... Mniej profesjonalnie. Ale trzeba było przyznać, że ze śpiewaniem
szło nam lepiej. Żadna z dziewczyn już nie wstydziła się drzeć na cały głos
(nawet głośniej od Tristana) i kontynuować piosenkę "Last Christmas"
czy "All I Want For Christmas Is You", ewentualnie "Let It
Snow". Tak w kółko i w kółko. Nawet nie wiedziałam w jakim momencie
zaczęła mnie straszliwie boleć głowa i nie mogłam już patrzeć się na błyszczącą
choinkę, bo po prostu wypalało mi oczy. Chciałam zasnąć w objęciach Brada,
jednakże ten poruszał się niespokojnie, co chwilę opierając się o kanapę,
ewentualnie podnosząc, czy chwytając mnie za rękę i machając nią bezwiednie,
jakby była batutą.
Czułam, że cała sytuacja wymykała się spod kontroli. Obserwowałam
przyjaciół jakby przez mgłę- ich rozmowy również ucichły i wydawały się
docierać do mnie z bardzo dalekiej odległości. I choć nóg nie czułam tak
naturalnie, to tym razem ręce zupełnie odmówiły mi posłuszeństwa i wznieciły
bunt. Bunt, przejawiający się wrażeniem, iż moje mięśnie ważą z tonę.
-Ludzie! Święty Mikołaj na
saniach z reniferami! -Wrzasnął Tristan, a ja ocknęłam się ze stanu,
podczas którego już prawie przenosiłam się do krainy snów.
Uniosłam głowę do góry, choć naprawdę już zupełnie nie ogarniałam
sytuacji. Zaczęłam intensywnie zastanawiać się dlaczego już nie słyszałam
słodkich dźwięków płynących z gitary Jamesa, ani równie uroczego śpiewu moich
przyjaciół. Nim się obejrzałam, zostałam podniesiona przez Bradley'a, który
niebezpiecznie zachwiał się na swoich nogach. Na szczęście w dobrym momencie
złapał równowagę i nie wywrócił się ze mną na podłogę. Nawet nie miałam siły
zapytać go, gdzie idziemy i co robimy, bo po prostu język mi się plątał.
Zamiast tego z moich ust wydostała się bliżej nieokreślona wiązanka
niezadowolonego "mruczando".
-Trzeba go znaleźć, może
przywiózł nam prezenty!- Ponownie krzyknął Tris, który właśnie ubierał buty
i zarzucał koc na swoje plecy.
Później, wśród radosnych krzyków, migotania świateł i zarzucania
na mnie kurtek, a następnie owijania nimi niczym małe dziecko, wyskoczyliśmy na
dwór, w ciemną noc, mając ze sobą jedynie komórki, których ekrany ledwo co
oświetlały drogę.
-Gdzie... Gdzie my idziemy
tak w ogóle?- Wymamrotałam.
Świeże powietrze dobrze mi zrobiło. Ponadto płatki śniegu, które
rozpuszczały się na policzkach, rozgrzanych od wina, nieco obniżyły moją
temperaturę ciała, fundując wspaniałą pobudkę z alkoholowego letargu.
-Brad, dajesz radę? Weź
trzymaj Lennon mocniej, bo chyba...- Zaczęła mówić Lisa, ale nie zdążyła
dokończyć swojego zdania, albo już zwyczajnie reszty nie usłyszałam.
Poczułam tylko, jak nagle ręce Bradley'a przestają mnie ogrzewać,
a ja zaczęłam spadać. Choć czas dla mnie się zatrzymał, razem z płatkami
śniegu, które zwyczajnie zawisły w powietrzu, nawet nie wydałam z siebie
okrzyku niezadowolenia. Po prostu łupnęłam z całych sił w zaspę, czując jak
śnieg przykrywa moją twarz, wchodząc w nos i dostając się do oczu.
Machnęłam dłońmi, które na szczęście zostały poza pokrywą śnieżną
i zaczęły odgarniać zimny lód z szyi, aby przypadkiem nie dostał się do środka
ubrania. Koce i tak nie dały ochrony przed wszechobecnym mrozem.
-Boże przenajświętszy!-
Dotarł do mnie wrzask Lissandry. Sądziłam, że niedługo zacznie mnie odkopywać,
podobnie jak wtedy wszyscy rzucili się z pomocą Margaret... Skąd. Czas leciał,
a ja nadal leżałam na zimnym śniegu, który powoli zaczynał przeciekać przez
koce i mój uroczy, świąteczny sweterek oraz zwyczajne, cienkie legginsy. Również
w świąteczne wzroki, żeby nie było.
Leżąc zupełnie nieruchomo przez chwilkę, próbowałam złapać głębszy
wdech i wypluć z moich ust lodowatą wodę. Wyrzuciłam ręce na boki, starając
podnieść się do siadu, ale miałam zbyt mało siły, żeby cokolwiek w tym kierunku
zrobić.
Odgarnęłam więc włosy, które przykleiły mi się do twarzy. Ujrzałam...
Ciemność. No a śnieg nadal padał, zamazując obraz jeszcze bardziej.
-Przecież to żyje!-
Usłyszałam znajomy głos, jednakże nie mogłam rozszyfrować którego z chłopaków
był, bo dźwięki wyrazów rozpłynęły się w powietrzu, zanim zdążyły przekroczyć
moją alkoholową barierę w mózgu.
Później była tylko cisza...
-Hej, czy ktoś tu jest?
Pomożecie mi?- Starałam się wrzasnąć jak najgłośniej, jednakże śnieg nieco
stłumił moją żałosną prośbę. Zaczęłam kręcić się w miarę możliwości,
odgarniając kolejne warstwy zimnego lodu.
Chciało mi się płakać. Czyżby przyjaciele zostawili mnie tutaj, w
środku ciemnego lasu, zupełnie samą? Pociągnęłam nosem, starając opanować łzy,
napływające do moich oczu. Rozglądałam się na boki, ugniatając swoimi
policzkami śnieg i tworząc sobie większe pole do manewru gałkami ocznymi, które
już widziały co takiego dzieje się po bokach.
W oddali zauważyłam trzy świecące się punkty- podejrzewałam, że
były to właśnie wyświetlacze komórek. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, zbliżały
się w moją stronę z zawrotną szybkością. Poczułam ulgę, a zarazem mój żołądek
był ściśnięty przez strach i żal.
-Lennon! Tam jest renifer!
Taki prawdziwy! Musimy uciekać, bo nas goni!- Zaśmiał się Tristan,
podbiegając do mnie i jakby zupełnie nic się nie stało- padł na kolana przed
moją osobą i zaczął się uważnie przyglądać, nie myśląc nawet o tym, by mnie
podnieść.
-Ona nie ma nóg, idioto,
trzeba ją podnieść.- Z drugiej strony usłyszałam Connora, który łaskawie
spróbował wyciągnąć mnie z lodowatych objęć śniegu. Na szczęście poszło
sprawnie, bo miałam wrażenie, że odmarzły mi wszystkie kończyny.
Uczepiłam się szyi blondyna niczym mała, rozdygotana małpka.
Chłopak nawet nie pomyślał o tym, żeby zabrać ze sobą koce, które aktualnie
leżały sobie beztrosko na miejscu, w którym jeszcze przed chwilą umierałam z
zimna. Powstrzymałam się od skomentowania mojego "braku nóg". Nie
wiedziałam, czy było to spowodowane tym, iż czułam się beznadziejnie, czy
naprawdę było mi już wszystko jedno i nawet nie mogłam wymyślić ciętej riposty,
która zgasiłaby pijanego Cona.
-Lennon, gdzie ty byłaś? Żałuj,
że nie widziałaś renifera!- Reszta naszej paczki na szczęście przyłączyła
się do naszej trójki i ruszyliśmy wolnym
krokiem w stronę domku, w którym czekała na nas... Zapewne kolejna
rundka grzanego wina. I co jak co, ale cholernie chciałam się czegoś takiego
napić, by tylko nie mieć wrażenia, że ręce odpadną mi razem z głową i rozbiją
się niczym kubek Tristana.
Weszliśmy jakimś cudem do domku, oczywiście spędzając przed jego
drzwiami ponad pięć minut, gdyż Brad nie mógł znaleźć klamki, a Margaret wcale
mu w tym nie pomagała, twierdząc, że kluczyk do wejścia schowany jest pod
wycieraczką.
Zostałam położona na tej samej kanapie, na której uprzednio
siedziałam z Bradley'em. Tym razem chłopcy przysunęli mebel nieco bliżej
kominka, który (dzięki bogu) nadal płonął żywym ogniem. Poprosiłam Isabellę,
aby przyniosła mi jakieś suche koce z góry, bo raczej na pomoc przy przebraniu
z mokrego ubrania nie mogłam liczyć.
Tris oczywiście wyciągnął z walizki kolejną butelkę wina,
obwieszczając radośnie, że tym razem będziemy pili z gwintu, bo po co komu
jakieś głupie przyprawy, czy grzanie alkoholu w rondelku.
Bradley klapnął obok mnie, zarzucając moje nogi na swoje kolana i
głaszcząc je z głupkowatym uśmiechem. Wszyscy się świetnie bawili... Oprócz
mnie. Nawet Belli udzielił się nastrój jej chłopaka i zaczęła z chęcią smakować
wina, podanego przez Evansa.
Już nawet nie próbowałam mówić im, żeby uważali na choinkę, która
stała dokładnie na środku. Po prostu spoglądałam na nich spod byka, mając
nadzieję że zaraz padną na dywan i wreszcie zasną.
Najwyższy z chłopaków, jasnowłosy smakosz wina, przechodził
właśnie obok świątecznego drzewka i potknął się o swoje własne nogi. Oczywiście
nie miał za co chwycić, więc złapał wystającą gałąź choinki, ciągnąc ją zaraz
za sobą.
-Tristan, nie!- Wyciągnęłam
jedną rękę w jego stronę, mając nadzieję, że to zapobiegnie przykremu
wypadkowi.
Choinka zachwiała się leniwie dwa razy (wraz z Tristanem),
zataczając potężne koła wokół własnej osi i przechyliła się niebezpiecznie
prosto na dużą, skórzaną kanapę, na której aktualnie siedziałam z Bradley'em. Zdążyłam
zamknąć zacisnąć z całych sił usta i zakryć swoją głowę, by przypadkiem jedna z
bombek nie rozbiła się mi na twarzy.
Otworzyłam oczy. Wszyscy patrzyli na mnie zza stołu, oczekując
tego, jak skończę swoją opowieść świąteczną. Uśmiechnęłam się w duchu, karcąc
samą siebie, że w taki prosty sposób przeniosłam się kilkanaście lat wstecz,
kiedy jeszcze byliśmy młodzi, głupi i nie przejmowaliśmy się przyszłością,
tylko chwytaliśmy dzień. Przez plecy przeszedł mi przyjemny dreszcz, świadczący
o rosnącym napięciu, które kumulowało się w moim sercu.
Dałam sobie chwilę. Dosłownie chwilkę- parę sekund. Tylko tyle
wystarczyło mi, aby rozpoznać w nich wszystkich te same, młode buzie, pełne
radości i uśmiechu. Choć rysy naszych twarzy wyraźnie spoważniały, stały się
dojrzalsze, zaczynaliśmy zauważać pierwsze zmarszczki, które świadczyły o tym,
że czas płynął bardzo szybko i tak naprawdę nie wiedzieliśmy, kiedy się
zestarzeliśmy. Kiedy urodziły się dzieci, kiedy widzieliśmy ich pierwsze kroki,
kiedy uczyliśmy ich pierwszych słów...
Margaret wciągnęła powietrze, starając się powstrzymać łzy, przez
które jej oczy zaczęły błyszczeć niczym gwiazdy. Uniosła swoje dłonie nieco
wyżej, głaszcząc się po brzuchu, w którym rozwijało się nowe życie.
-I tak właśnie minęły moje
pierwsze święta z waszym tatą, ciociami i wujkami. Nigdy ich nie zapomnę. Chyba
do końca życia będę pamiętała smak tego grzanego wina, które przygotował nam Tristan.
No i oczywiście nie zapominajmy również o trzytygodniowym pobycie w szpitalu,
podczas którego leczyłam przewlekłe zapalenie płuc. - Zaśmiałam się, spoglądając
na swoich przyjaciół.
-Boże. Tyle lat minęło.-
Wyszeptała Margaret, łapiąc rękę Jamesa i ściskając ją jak najmocniej.
Najwyraźniej sądziła, że właśnie taki gest pomoże jej powstrzymać łzy, cisnące
się w kącikach oczu.
-Tyle lat minęło, a my co
roku przyjeżdżamy w to miejsce.- Wtrącił się Connor, całując małego,
jasnowłosego chłopczyka, który właśnie bawił się sztućcami na stole.
-Kto by pomyślał, że po tym
wszystkim nadal będziemy chcieli spędzać święta w Szwajcarii, w tym drewnianym
domku?- Dołączyła się do dyskusji Isabella, która do tej pory była zajęta
karmieniem swojej czarnowłosej córeczki. Jakimś cudem próbowała ją
zainteresować jedzeniem na widelcu, aniżeli bawieniem się uroczą czapeczką w
panterkę, którą miała założoną na swojej małej główce.
-Odkąd przekroczyliśmy jego
próg, to wiedziałem, że tak łatwo się od niego nie uwolnimy.- Stwierdził z
rozbawieniem James, spoglądając na Margaret i kładąc dłoń na jej brzuchu.
-Dosłownie i w przenośni,
co? Spłacaliśmy dług za choinkę i wszelkie szkody przez najbliższe trzy lata.-
Pokręciłam głową, nie wierząc w to wszystko.
-Pomyśleć, że ta felerna choinka
stała właśnie...- Brad odwrócił się w stronę największego okna, ale nie
zdążył dokończyć swojej wypowiedzi, bo zagłuszył ją głosik, dobiegający z
drugiego końca stołu.
-A wujek Tristan zrobi nam
takie wino?- Spojrzałam w dół, widząc pełne nadziei oczy mojej córki.
-Leonie, wino jest dla
trochę starszych od ciebie, wiesz?- Pokręcił głową Brad, biorąc nasze
maleństwo na kolana i zaczynając je łaskotać po brzuchu.
-Pójdę ci zrobić soku
malinowego. Zobaczysz, że będzie lepszy niż to całe wino wujka Tristana.- Margaret wstała od stołu, przesuwając
prawą dłoń na swoje plecy i wzdychając przy tym ciężko. Drugą, wolną rękę
wystawiła w stronę Leonie, aby ta zeskoczyła z kolan taty i podążyła za nią w
stronę kuchni.
Leo przytuliła ciocię i pocałowała jej brzuszek, zatrzymując się
na chwilę pomiędzy mną, a Bradley'em.
-Będę miała też
siostrzyczkę? Albo braciszka?- Zapytała całkiem poważnie.
Spojrzałam na męża, starając się nie wybuchnąć śmiechem. Reszta
również ledwo powstrzymała się od intensywnej reakcji, która mogłaby nieco
zawstydzić moje dziecko.
-Może w następne święta
bocian z Mikołajem przyjdą, co?- Brad spojrzał na mnie, unosząc jedną brew
do góry i puszczając mi oczko.
-Super!- Mała
zapiszczała i pociągnęła ciocię do kuchni, podskakując przy tym jak mały
królik.
-Pospieszcie się trochę, bo
czas odpakować prezenty!- Krzyknęła za dwójką Lissandra, wstając od stołu i
zaglądając pod choinkę, udając przy tym, że łapie się za głowę z powodu ich
nadmiaru. -Mikołaj w tym roku się
postarał.
Nim się obejrzałam, z kuchni dobiegł radosny okrzyk Leonie, a
następnie usłyszałam jej radosne tupanie, które z każdą kolejną chwilą się
nasilało. Potem poczułam jedynie, że mała rączka ciągnie mnie za sukienkę.
-Mamo, mamo! Chodź ze mną, rozdamy wszystkim prezenty.- Uśmiechnęła
się.
Pogłaskałam ją czule po ciemnej główce, wpatrując się w te
wielkie, czarne oczęta, które miała po Bradley'u. Odsunęłam krzesło i wstałam,
ruszając z nią wolnym krokiem w stronę choinki.
Nigdy nie czułam się bardziej szczęśliwa, niż teraz.
***
Kochani moi!
Wracam do Was z prezentem na święta- tym świątecznym szocikiem,
który (mam nadzieję) Wam się spodoba. :)
Ponadto chciałabym Wam wszystkim życzyć zdrowych, pogodnych i
wesołych świąt, spędzonych z najbliższymi. Aby atmosfera w te wolne dni była
naprawdę magiczna. Żeby nowy rok był jeszcze lepszy od poprzedniego, żeby Wam
się wszystko w życiu ułożyło. Przede wszystkim życzę Wam duuużo MIŁOŚCI! Bo
tylko ona, jedna z nielicznych, potrafi przywołać przyjemne uczucie ciepła,
rozchodzące się po całym serduszku.
Pragnę podziękować bardzo, bardzo Gosi (@Ansomia) za wykonanie
przepięknej okładki i podsunięcie paru pomysłów na mojego świątecznego shota.
<3 Uzupełniłyśmy się wspólnie świeżymi myślami, wchodząc w okres
"przedświątecznej gorączki"! Kocham najmocniej. <3
Od siebie chciałam na koniec dodać, że choć znikam teraz z
wattpada i blogspota na długo, to cały czas piszę. Będzie to coś zupełnie
innego, aniżeli GO czy Survive, bo nie planuję fanfiction, ale... Mam nadzieję,
że Wam się spodoba. Cóż, ocenicie sami w przyszłości.
Tymczasem jeszcze raz życzę wesołych świąt i do napisania,
misiaki! <3
Weronika.