17 kwietnia 2014

{8} jabłka?

Gdy tylko Lissandra dowiedziała się, że zaczęłam rehabilitację, zaczęła bombardować mnie esemesami z licznymi pytaniami na temat pierwszych godzin zajęć. Przeżywała to chyba bardziej niż ja i twierdziła, że już niedługo znowu będziemy mogły spacerować po parkach i wygłupiać się na wakacjach, zbliżających się wielkimi krokami. Oczywiście zdawałam sobie sprawę z tego, że czeka mnie jeszcze mnóstwo godzin spędzonych w białej sali i tysiące uśmiechów mojej wielkiej pielęgniarki, Georgii. Dobrze, że miałam wsparcie. Inaczej bym sobie nie poradziła.
Parę minut po powrocie ze szpitala, mogłam się spodziewać wizyty rudowłosej. Nie zdziwiłam się więc, gdy ujrzałam jej wiecznie rozczochraną czuprynę w progu. Szczerzyła się do mnie szeroko i od razu opadła na niepościelone łóżko, opierając dłonie na swoim podbródku i wypytując mnie o te same rzeczy, które przesłała mi w wiadomościach tekstowych. Ja oczywiście cierpliwie na wszystko odpowiadałam, choć modliłam się, by w końcu zamknęła swoją buzię i dała mi poruszyć zupełnie inny temat.
-Lisa... Musimy pogadać. Sądziłam, że utrzymam to wszystko w sekrecie, ale jakoś nie mogę sobie z tym sama poradzić. Mam tylko nadzieję, że mnie zrozumiesz i nie będziesz się śmiała...?- Zaczęłam dość niepewnie, spoglądając na nią zza delikatnie opadających kosmyków ciemnych włosów, wychodzących z upiętego koczka.
Już kiedyś pytała mnie o to, dlaczego nie chcę sobie pomóc. Wtedy o mało co nie połamała mnie po raz drugi, próbując wyciągnąć na dwór i na nowo zaznajomić się z otaczającym mnie światem. Później znowu odpuściła, nie zadawała pytań, obserwując kolejne dni, podczas których mój humor diametralnie się zmieniał. Mając pewność, że Bradley żyje i nie był tylko wytworem mojej chorej wyobraźni, poczułam, jakby ktoś dał mi dar życia na nowo.
Rudowłosa pokiwała z entuzjazmem głową, marszcząc brwi w głębokim zamyśleniu. Usiadła na moim łóżku i położyła dłonie na kolanach, wpatrując się we mnie z wyraźnym zainteresowaniem.
-Pamiętasz jak w szpitalu mówiłam ci o Bradley'u i chłopakach?- Zapytałam cicho, a ona pokiwała łepetyną, błądząc oczami po pokoju, żeby przypomnieć sobie zaistniałą sytuację.
-Później goniłyśmy jakiegoś typka przed twoim domem. Oczywiście, że pamiętam. -Odparła, mrużąc oczy. Znów spojrzała na mnie, oczekując dalszego wyjaśnienia sprawy.
Naprawdę ciężko mi było dojść do sedna. Z jednej strony obiecywałam sobie, że nikomu nie powiem o tamtym życiu. Że zachowam to dla siebie i jakoś będę z tą świadomością żyła, nie zdradzając najważniejszego i najpiękniejszego sekretu. Z drugiej jednak... Była Lissandra Finnigan. Moja najlepsza przyjaciółka, której do tej pory mówiłam wszystko.
-Wtedy, gdy leżałam w szpitalu w śpiączce, miałam bardzo dziwny sen. To dlatego, gdy wstałam, myślałam, że to wszystko dzieje się naprawdę. Wizje ciągnęły się przez trzy długie miesiące, tworząc jeden wielki scenariusz, w którym ja grałam główną rolę. Wydarzenia układały się chronologicznie i były zaplanowane z taką dokładnością, że nie można było stwierdzić, czy to jawa, czy rzeczywistość... -Wyjaśniłam jej w wielkim skrócie, karząc zapoznać się choć trochę ze sprawą, którą już za chwilę miałam jej ukazać. - Byłaś wielką fanką pewnego zespołu. Nazywali się The Vamps. Choć w rzeczywistości również istnieją, to zapewne ich nie kojarzysz, bo jeszcze nie są sławni. Nagrywają filmiki na youtube i starają się zaistnieć. -Podjechałam wózkiem pod biurko, a następnie otworzyłam górną szufladę, w której trzymałam notatnik. Zapisywałam w nim wszystko w razie gdybym zapomniała. Kartki zawsze będą pamiętać.
Podałam jej skoroszyt, a ona natychmiastowo go otworzyła, przeglądając fragmenty opowiadań- nieco pokreślone i zagmatwane, ale... Prawdziwe. Oczywiście na swój sposób.
-Wszystko zapisałam. Bałam się, że go zapomnę. Cholernie bałam się, że zapomnę o kolorze jego oczu, o kręconych włosach, delikatnie zaczesanych w tył. Nie chciałam tego wszystkiego tracić. Po raz pierwszy myślałam, że naprawdę kogoś kocham. A co się później okazało? Że to był tylko jakiś pieprzony sen, a rzeczywistość jest inna. -Zamknęłam na chwilę oczy, starając się ułożyć słowa w jakieś najprostsze zdania. -Pogodziłam się z wypadkiem. Pogodziłam się z tym, że mogę już nie wstać w wózka. Możesz to zrozumieć? Było mi obojętne, czy zostanę bez kończyn, czy może bez jednego oka. Chciałam tylko jednego-  jego obecności, bo wiedziałam, że ona może być lekarstwem na wszystko.
Lisa przekładała kolejne kartki, czytając je bardzo pobieżnie. Otworzyła delikatnie usta, unosząc brwi w zadziwieniu i lekkim niezrozumieniu. Westchnęłam. Mogłam się tego spodziewać.
-Wiesz... Parę dni temu wybrałam się na spacer do parku. To była chyba najpiękniejsza chwila w moim życiu, gdy zobaczyłam go znowu. Bradley Simpson naprawdę istnieje. I nie mam pojęcia dlaczego przyśnił się właśnie mi, jako wielki muzyk, za którym szaleją miliony fanek z całego świata. To zwyczajny chłopak, piszący piosenki. -Przyjaciółka podniosła wzrok z zamazanego tekstu, aby przyjrzeć się uważnie mojej zmartwionej twarzy. Kąciki jej ust już miały unieść się do góry, aby ukazać nieco ironiczny uśmiech, jednak... W ostatniej chwili się powstrzymała. Odchrząknęła tylko znacząco, kręcąc nosem. -Na rehabilitacji spotkałam kolejnego członka zespołu, Tristan'a. Jedynie czekam na dwóch ostatnich- James'a i Connor'a. Ciekawe czy również znajdują się w pobliżu.- Żywo gestykulowałam.
-Sądzisz, że miałaś proroczy sen, który aktualnie ma się spełnić?- Rzuciła całkowicie luźne pytanie, siląc się na poważny ton.
-Niektóre wydarzenia się pokrywają, choć są nieco zmodyfikowane. Zobacz... Zaczęło się od dwóch biletów na koncert. Ostatnio również zatrzymałyśmy się na takiej imprezie. -Podjechałam pod brzeg swego łóżka i przewinęłam kartki w notatniku na sam początek, wskazując palcem na odpowiedni fragment. -Później spotkałam Bradley'a w parku i jak wracałam... O mało co nie potrącił mnie samochód. A we śnie zostałam uderzona przez autobus chłopaków z zespołu.
-Co proszę? Znowu wpadłabyś pod koła jakiegoś szaleńca?- Podłapała wątek Lisa, prostując się niczym struna.
Wywróciłam oczami.
-Daj spokój, Lisa! To nie jest teraz ważne...- Przerwałam jej, machając na to ręką. -Jest coś jeszcze.- W odpowiednim momencie przypomniałam sobie, że cały czas w kieszeni od szerokiej koszuli, trzymam ze sobą adres, napisany przez Brad'a. Traktowałam go niczym talizman na szczęście. -Dlaczego na odwrocie kartki, którą dał mi Simpson, jest napisany mój adres? Do tego bez problemu rozpoznałam twój charakter pisma, Lisa...
Dziewczyna chwyciła ode mnie papierowy świstek i przyjrzała się mu z wielką uwagą, przekręcając na różne strony.
-Skąd to masz? Napisałam twój adres Anthony'emu, w razie czego, gdyby mnie nie było w domu, albo stało się coś poważnego...Z resztą sam mnie o niego pytał.
Czułam się tak, jakbym była jakimś cholernym detektywem i właśnie rozwiązywała największą i najbardziej pogmatwaną zagadkę. Przeklęłam w myślach. Czyżby największy psychol, który pobił moją przyjaciółkę, znał Bradley'a Simpson'a? Nie. Nie, nie, nie. To nie mogło być tak. A jak już, to skąd Brad miał właśnie tą karteczkę i wręczył mi ją zupełnie przez przypadek, zapisując na niej swój adres domowy? Chyba miałam zbyt bujną wyobraźnię, bo do głowy automatycznie zaczynały napływać mi kolejne zagadnienia, które układałam (o dziwo!) w logiczną całość.
-Bradley, Bradley Simpson... -Powiedziała pod nosem, przykładając palce do ust. -Wiesz co? Chyba znam to imię. Może Anthony mi o kimś takim wspominał...- Myślałam, że dostanę zawału. Moje źrenice stały się wielkie niczym spodki. Przełknęłam głośno ślinę, wstrzymując oddech. Cholera. Dlaczego ktoś, kto jest dla mnie cholernie ważny (a przynajmniej kiedyś był) musi znać tego durnego O'Neil'a?
-Skup się, Lisa. Błagam, skup się i przypomnij sobie wszystko, co o nim wiesz. -Chwyciłam jej rękę i ścisnęłam tak mocno, że dziewczyna skrzywiła się na twarzy.
-Nie wiem czy przypadkiem brat matki Tony'ego się tak nie nazywa... -Stwierdziła, rozmasowując dłoń, którą przed chwilą o mało co nie zmiażdżyłam. -Ale nie jestem pewna! -Dodała szybko, bym tylko przez przypadek się nie zapowietrzyła.
Krew z twarzy odpłynęła mi w ekspresowym tempie. Kropelki potu pojawiły się na czole, a przez kark przeszedł nieprzyjemny, intensywny dreszcz. Zamknęłam buzię, bo wgapiałam się w Lissandrę niczym głupie, nienormalne dziecko z porażeniem mózgowym. Już miałam otwierać usta, by coś powiedzieć...
-Dziewczynki!- Usłyszałam z dołu krzyk mamy. Aż się wzdrygnęłam. -Chcecie zobaczyć co dostała Lennon od tajemniczego wielbiciela? -Przechyliłam głowę nieco do tyłu, przekręcając wózek w stronę wyjścia.
-Tajemniczy wielbiciel? Łooł, zaraz wracam.- Powiedziała Lisa, szczerząc się do mnie głupkowato. Czym prędzej zbiegła w dół po schodach, pytając moją mamę kiedy owy prezent przyszedł. Po paru minutach usłyszałam ciężkie kroki, świadczące o personie Lissandry, która powinna wrócić do mojego pokoju z jakąś "paczuszką", przyniesioną przez listonosza. Myślałam, że spadnę z wózka, gdy w drzwiach ujrzałam... Wielki bukiet czerwonych róż, zamiast twarzy rudowłosej. Podarunek był tak wielki, że dziewczyna ledwo co przeszła przez próg. Nie mogłam zliczyć, ile kwiatów dostałam. Dwadzieścia? Trzydzieści?
-Ciekawe od kogo to może być, hm?- Uśmiechnęła się moja przyjaciółka, a następnie postawiła bukiet na biurku, w przygotowanym uprzednio przez mamę wazonie. Poprawiła czerwone kwiaty, przechylając głowę w niemym oczarowaniu.
Wzruszyłam ramionami, nie odrywając wzroku od prezentu. Jakoś nie mogłam nic powiedzieć. Głos ugrzązł mi w gardle, a szczęki zacisnęły się na tyle mocno, że nawet gdybym chciała, to rudowłosa by mnie nie zrozumiała.
-Popatrz, tu jest jakiś liścik. -Finnigan wyciągnęła małą karteczkę ze środka bukietu, którą zaraz podała mi do ręki. Ponownie usiadła na łóżku, zachęcając mnie do przeczytania treści.
Odchyliłam jedną część, aby zajrzeć do środka. Ujrzałam idealne, wypisane czarnym atramentem literki.
-"Jest jeszcze miłość zakazana, ta o której się nie mówi. Pod osłoną nocy wychodzi na zwiady, klęka nad Twoim łóżkiem i kusi do grzechu." -Przeczytałam na głos.
-Jakie to romantyczne!- Niemalże rozpłynęła się przyjaciółka.
-Nie. To nie jest romantyczne. To jest straszne.- Pokręciłam głową, odkładając karteczkę na biurko, gdzieś obok wazonu.
-Wiesz, może to ten Colin z zajęć literatury! Ciągle się o ciebie pyta czy się dobrze czujesz i kiedy znowu wrócisz do szkoły. -Poruszyła zabawnie brwiami, gdy zobaczyła moje wyraźne obrzydzenie na twarzy. Jeżeli mówiła o tym kujonie z pierwszej ławki, który codziennie chodził w tej samej bluzie, to chyba podziękuję.
-Nie myśl o tym. Po prostu ciesz się z przepięknych kwiatów. -Machnęła ręką i natychmiastowo zerwała się z łóżka, unosząc palec wskazujący do góry. O czym to świadczyło? Panienka Lissandra Finnigan wpadła na genialny pomysł. -A teraz grzecznie się ubierzesz, a następnie pójdziemy po jabłka do sklepu.
-Jabłka?- Zapytałam. Tego się nie spodziewałam.
-Upieczemy naszą popisową szarlotkę! Zapomniałaś już o niej?- Sztucznie się oburzyła, opierając dłonie na biodrach.
Od wypadku nie miałam tego cudownego ciasta w ustach. Szczerze powiedziawszy trochę stęskniłam się za naszymi bitwami na mąkę w kuchni. Zwykle podczas wesołego pichcenia puszczałyśmy radio na cały regulator i urządzałyśmy dziką imprezę, całe uciapane w białym proszku. Uśmiechnęłam się delikatnie na samą myśl o tym.
-Dobra, zawołaj moją mamę i możemy wyruszać.-Odparłam, wyjeżdżając z pokoju na korytarz i zatrzymując wózek przed schodami.
Mały sklep spożywczy znajdował się dwie ulice stąd. Choć dzisiejsza pogoda nie dopisywała i niebo skutecznie zakryło się szarymi chmurkami, z których sączyły się pojedyncze krople deszczu, to wyruszyłyśmy na wyprawę po jabłka. Lissandra dzielnie pchała mój wózek, opowiadając mi po drodze o tym, jakie specyfiki dodamy do naszego wypieku. Wspólnie stwierdziłyśmy, iż cynamon będzie idealnym dodatkiem do szarlotki. Ponadto trzeba było kupić najlepszą bitą śmietanę oraz lody śmietankowe, z którymi zwykle serwowałyśmy ciasto.
 Rudowłosa otworzyła mi drzwi wejściowe, a ja niepewnie wjechałam do środka, skupiając na sobie uwagę paru osób, buszujących po półkach. Przełknęłam głośno ślinę, a następnie wykierowałam swój pojazd pod dział owoców. Przyjaciółka dreptała zaraz za mną, opierając chude dłonie na uchwytach, przymocowanych do tylnego oparcia. Zatrzymała mnie zaraz przy półkach i wybrała największe i najpiękniejsze jabłka, jakie znajdowały się w skrzynkach. Wszystkie kładła mi na kolanach, a następnie kazała mi je potrzymać. Jak zwykle wielce oszczędna Finnigan, której nie chce się podejść pod rulonik z reklamówkami. Jedną dłonią trzymałam osiem dorodnych owoców, a drugą właśnie wykręcałam wózek, aby wyjechać z wąskiej alejki. Nie zauważyłam chłopaka, który znajdował się bardzo blisko mnie. W zasadzie... On również nie zwrócił na mnie uwagi, bo szedł prosto przed siebie, z wysoko uniesioną głową. Kto by pomyślał, że nie zauważy wózka inwalidzkiego?
-Cholera!- Pisnęła Lisa, w ostatniej chwili łapiąc mój wózek, by nie zgniótł leżących na ziemi owoców. Ba! Co tam owoce! Gdybym podjechała jeszcze parę metrów do przodu, zapewne wjechałabym na jego nogi.  
-O matko... Przepraszam. Nie chciałem.- Odezwał się, a następnie kucnął i zaczął zbierać jabłka, które rozsypały się po całej podłodze w sklepie.
Zmarszczyłam brwi, wpatrując się w jego twarz. Była jakaś taka dziwnie znajoma...
-Zawsze jesteś taką gapą, Connor?- Głos drugiego chłopaka dobiegł zza lodówki z nabiałem. Trzymał trzy jogurty i wpatrywał się z wyraźnym rozbawieniem w swojego kolegę.
 Ostatnie dni były chyba najbardziej emocjonującymi w moim życiu. Czy ktoś może mi powiedzieć jakim cudem? Przez trzy kolejne doby spotykałam głównych bohaterów mojego snu. Coraz bardziej zaczynałam wierzyć w drugą, równoległą rzeczywistość, która znajdowała się w naszym umyśle. Może warto by było poczytać o tych proroczych snach, gdy wrócę do domu?
Gapa okazała się być najmłodszym członkiem zespołu- Connor'em, a jego towarzysz od jogurtów- James'em. Chłopak podał Lissandrze parę jabłek, posyłając jej jeden ze swoich firmowych, aczkolwiek nieco niepewnych uśmiechów. Wydawał się być spięty i zestresowany. Może dlatego nie zauważył mojej osoby, bo był pochłonięty zupełnie czymś innym?
Myślałam, że owoce ponownie uderzą z impetem o ziemię. Przyjaciółka była w zupełnie innym świecie. Ktoś odłączył ją od zasilania. Wgapiała się w twarz Connor'a z czerwonymi wypiekami na twarzy, jakby ujrzała szyld z przeceną na wystawie swojego ulubionego sklepu. Albo darmowe pączki oblane czekoladą. Pokręciła głową, próbując powrócić do świata żywych. Posłałam jej porozumiewawcze spojrzenie, zaakcentowane chrząknięciem, ale chyba jeszcze nie załapała, że dwa ostatnie obiekty moich badań właśnie zostały odnalezione. A może właśnie w tej chwili żałowała, że na początku mi nie wierzyła?
-Coś ostatnio dużo muzyków spotykam...- Zaśmiałam się serdecznie, układając jabłka na kolanach i zgarniając je do kupy. Głos mi trochę zadrżał z przejęcia.
-To źle?- Zapytał James, cały czas ukazując rząd prostych, białych zębów.
-Skądże. Nie powiem- nawet mi się to podoba. -Odparłam, będąc już nieco bardziej pewna swoich słów.
Cały czas wpatrywali się w nas błyszczącymi, żywymi oczętami.
-Gracie w zespole?- Zapytała migiem Lisa. Najwyraźniej natychmiastowo oprzytomniała, podłapując temat James'a i Connor'a w moim pokoju. Zagryzłam dolną wargę, analizując ich sylwetki i wpatrując się w gitarę klasyczną, beztrosko przerzuconą przez ramię wyższego blondyna.
-Ummm... Powiedzmy. -Oparł Connor, drapiąc się w tył głowy.
-Może chcecie wstąpić na próbę? Garaż mojego kumpla stoi otworem. Potrzebujemy opinii innych ludzi, czy rzeczywiście się do tego nadajemy. -Uśmiechnął się James, spoglądając na mnie. - I czy w nowym składzie nie brzmimy nieco...Tandetnie.- Wypowiadając to, zerknął porozumiewawczo na swojego towarzysza, który automatycznie spuścił wzrok.
-Jasne, z wielką chęcią! O której godzinie zaczynacie próbę?- Lisa wyrzucała z siebie słowa z taką zawrotną szybkością, że mogłam dać sobie spokój z próbą wydania jakiegokolwiek dźwięku. Z reguły przeżywała wszystko bardziej ode mnie, ale... W tej sprawie? Nie spodziewałam się.
Connor wyciągnął komórkę z tylnej kieszeni i pokazał wyświetlacz James'owi. Starszy jasnowłosy zamyślił się przez moment.
-Jakoś za godzinę. To co, możemy liczyć na waszą obecność? Dom naszego kolegi znajduje się dwie ulice stąd. Jest dość charakterystyczny, zbudowany z czerwonej cegły.- Dobrze, że nie dał nam żadnej karteczki z adresem. Chyba by mnie szlag trafił. Z resztą... Znałam miejsce, w którym mieszkała babcia Simpson'a.
-Tak, tak! Przyjdziemy!- Gdyby Lissandra mogła, podskoczyłaby w górę, wybijając sufit w sklepie. Odprowadziła ich (a w zasadzie jednego z nich) wygłodniałym wzrokiem, a następnie popchnęła mój wózek w stronę kasy. Czym prędzej zapłaciła za jabłka i o mało co nie potknęła się na prostej drodze, gdy już wychodziłyśmy ze spożywczaka.
-Przyznaj, kochanie, że Connor wpadł ci w oko.- Gdybym mogła, zapewne popchnęłabym swoją przyjaciółkę, powodując, że jabłka po raz drugi zaliczyłyby bliskie spotkanie z gruntem.
-Zwariowałaś?!- Oburzyła się, niebezpiecznie przechylając reklamówkę z owocami. -Jakbyś nie wiedziała, to mam chłopaka! I przypominam, że jest nim Anthony!
-Taa, jasne. Dalej okłamuj samą siebie. -Uniosłam brwi, a później pokazałam jej język.
-Och, zamknij się!- Na jej reakcję wybuchłam gromkim śmiechem, bo twarz Lisy przypominała aktualnie dorodnego buraka, leżącego w sklepowych skrzynkach nieopodal jabłek.

***
Pamiętam jak jeszcze niedawno zaczynałam swoją przygodę z FF o The Vamps. Dzisiaj moje opowiadanie ma już ponad 11 tysięcy wyświetleń na blogu, ok. 4 tysiące na "Głębokim oddechu" i ponad 1 tysiąc na "Przebudzeniu" (wattpad),  za co wszystkim serdecznie dziękuję! <3 Mam wielką ochotę uściskać każdego czytelnika z osobna! 

Nie wiem kiedy dodam nowy rozdział. Myślę, że teraz możecie się spodziewać kolejnej części dopiero po 8 maja. Kończę wtedy pisemne matury, także będę miała już więcej luzu. :) 


A tymczasem z okazji zbliżających się świąt Wielkanocnych... Życzę Wam wszystkim solidnego odpoczynku, smacznego jajka, szalonego i wyjątkowo mokrego Śmigusa Dyngusa oraz samych słonecznych, spokojnych i cudownych dni, które zapamiętacie na zawsze! 


Weronika. xx 

7 kwietnia 2014

{7} znasz może taką jedną Liberty?

-Lennon! Mam dla ciebie genialną wiadomość!- Pani Trevor jak zwykle wparowała do mojego domu z uśmiechem. Przynajmniej udawała, że jest zadowolona. Zazwyczaj szczerzyła się jak najszerzej tylko potrafiła, zanim zaczęła ze mną "współpracę". Chyba już wspominałam, że wychodząc z mojego domu przypominała zgniecioną i zdeptaną smutną lalkę, która straciła ostatki swojej nadziei. Nic dziwnego. Byłam bardzo trudnym przypadkiem, a przynajmniej do czasu. Teraz mogłam stwierdzić, że wyleczyłam się sama, gdy tylko ujrzałam radosną twarz Bradley'a i mogłam znowu usłyszeć jego ciepły głos, wywołujący gęsią skórkę.
Wymieniła tajemnicze spojrzenia z moją mamą, która również cieszyła się niczym dziecko. Uniosłam brwi w niemym zapytaniu, siląc się na blady uśmiech, który wymusiła we mnie moja psychoterapeutka.
-Rehabilitację możesz zacząć już dzisiaj. Razem z mamą wykombinowałyśmy, że ćwiczenia przeprowadzą nasze koleżanki ze szpitala. Tak po znajomości. I w zasadzie... W sekrecie.- Objaśniła.
Nie wierzyłam własnym uszom.
-Zaraz, zaraz... Co?!- Moje oczy stały się wielkie niczym spodki, a szczęka już dawno dotknęła ziemi. Myślałam, że przewrócę się razem z wózkiem na podłogę. Nigdy chyba nie czułam takiej ulgi. To było coś pięknego! Zupełnie tak,  jakby ciężar, który nosiłam na plecach ze sobą przez tych pięć pieprzonych miesięcy, wreszcie ktoś zabrał. Zaśmiałam się na głos, przykładając ręce do klatki piersiowej, która zaczęła gwałtownie falować.
Mama podbiegła do mnie i ucałowała mnie w sam czubek głowy, a następnie położyła dłonie na moich ramionach i ścisnęła mocniej, chichocząc pod nosem. Spojrzałam w górę, by spotkać jej jaśniejącą twarzyczkę. Nigdy tak nie wyglądała. Chyba po raz pierwszy mogłam ujrzeć tak pozytywną aurę, otaczającą jej zwykle zgarbioną i zmęczoną życiem sylwetkę. Po śmierci ojca nie uśmiechała się zbyt często. Robiła to sztucznie i na siłę. Choć każdy myślał, że panna Cartwright pogodziła się z tym faktem, iż jej mąż już nie wróci, to ja cały czas widziałam, że już nigdy nie będzie jak wcześniej. Śmierć bliskiej osoby dotknęła ją tak drastycznie, że nie mogła sobie radzić z pracą i musiała wziąć dłuższy urlop, by płakać całymi dniami w poduszkę. A teraz? Teraz musiała znieść również mój wypadek, martwiąc się przez trzy miesiące, czy nie dołączę do taty. Była silną kobietą. Chyba najsilniejszą na całym świecie.
-Już dzisiaj? -Zapytałam, spoglądając raz na panią doktor, a raz na moją matkę, która nadal stała za mną i ściskała moje ramiona. Czułam, jak z nadmiaru emocji i szczęścia drżą jej ręce.
Psycholog pokiwała jedynie głową, przenosząc ciężar ciała na palce, by znów wylądować na piętach. Przeżywała to wszystko razem ze mną. Nie wiedziałam tylko czy to było spowodowane grubą kasą, którą dostawała od mojej matki, czy może rzeczywiście jej na mnie choć trochę zależało. Przynajmniej udawała, że mnie lubi.

W południe znalazłyśmy się z mamą pod szpitalem. Wytargała mnie z taksówki i odwiozła aż pod sam oddział, na którym miałam odbyć "tajemną rehabilitację". Powiedziała, że poczeka na mnie na zewnątrz, żeby nie wzbudzać żadnych podejrzeń. To było takie idiotyczne...
-Ty zapewne jesteś Lennon, tak? Wjedź do tamtego pomieszczenia, zaraz do ciebie przyjdę. -W wejściu przywitała mnie wysoka pani o jasnych włosach. Ubrana była w charakterystyczny, biały uniform, składający się z obcisłej bluzki, ledwo co zasłaniający dość pokaźny dekolt, oraz krótkiej, równie skąpej spódniczki z rozcięciem, znajdującym się z tyłu. Była potężną, bardzo pewną siebie osobą, o charakterystycznej, nieco ostrej i niesympatycznej urodzie. Mimo tego wszystkiego, nadrabiała szerokim uśmiechem i miłym, przepełnionym słodyczą, tonem głosu, zupełnie nie pasującym do reszty jej sylwetki.
Posłusznie kiwnęłam głową i podjechałam pod wyznaczone drzwi, rozglądając się przy okazji po korytarzu, po którym przechadzała się jakaś młodsza ode mnie dziewczyna. Zauważyłam, że ma rękę na temblaku.
Popchnęłam białe drzwi i zatrzymałam wózek na środku, odwracając się przodem do wejścia. Pokój do złudzenia przypominał moją szkolną siłownię. Ściany zostały przykryte drewnianymi, już nieco wytartymi drabinkami. W rogu sali ktoś położył na sobie pięć grubych materaców, na których leżały gumowe piłki i karimaty w przeróżnych kolorach. Mój wzrok błądził również po podstawowych przyrządach do ćwiczeń nóg i rąk, łóżkach, poustawianych w równym rzędzie pod oknami... Najbardziej jednak zainteresował mnie mostek, który znajdował się w centrum całego pomieszczenia do rehabilitacji.  Podjechałam do niego nieśmiało, przechylając głowę na różne strony i analizując ze szczegółami metalowe poręcze, kończące fragment wypukłości, na której można było stanąć. Właśnie: STANĄĆ. Zerknęłam na moje nogi, które jak zwykle spoczywały na podnóżku. Zacisnęłam mocno wargi, zagryzając je od środka zębami. Poczułam, jak dłonie zaczynają mi się pocić. Musiałam parę razy przejechać wewnętrzną stroną rąk po moich udach, aby pozbyć się niekomfortowych kropelek, formujących się w zagłębieniach. Miałam przed sobą coś, co było nierealne. Przynajmniej nie teraz. Wiem, że to było głupie, ale... Chciałam odzyskać pełną sprawność już. W tej konkretnej sekundzie.
-Już jestem, kochaniutka.- Z zamyślenia wyrwał mnie znajomy głos masażystki. Odwróciłam gwałtownie głowę, próbując udać, że wcale nie patrzyłam na magiczny mostek, który zapewne miał kończyć każdą rehabilitację ludzi w podobnym stanie do mojego. Kobieta podeszła do mnie i skierowała wózek w stronę jednego z łóżek. Odpięła pas bezpieczeństwa, dzięki któremu nie zsuwałam się z siedziska i podniosła mnie w górę, aby posadzić na wysokim materacu. Pomogła mi się wygodnie ułożyć, podkładając małą poduszkę pod głowę. Wyciągnęła moje nogi w swoją stronę, przyglądając się im z wyraźnym zainteresowaniem.
-Wiesz, ordynator by mnie za to zabił, ale nie mogłam odmówić twojej mamie i pani Trevor. -Zaśmiała się uroczo, chwytając moją nogę w swoje potężne, grube dłonie.
Również się uśmiechnęłam, jednak trochę bardziej krzywo, niż ona. Czułam się tak, jakby ktoś zaraz miał do pomieszczenia niespodziewanie wparować, wydrzeć się na naszą dwójkę i wygonić ze szpitala.
Moja kończyna została uniesiona w górę. Syknęłam z bólu, gdy przez mój kręgosłup przeszedł nieprzyjemny dreszcz, pulsujący aż do kości ogonowej.
-Boli? To dobrze!- Zawołała z entuzjazmem, zaczynając masować mi udo. Ściągnęłam brwi, nie za bardzo rozumiejąc jej zadowolenie, spowodowane moim negatywnym odczuciem.
Drzwi do pomieszczenia otworzyły się nagle, a ja myślałam, że widząc kolejną, ubraną w biały strój, pielęgniarkę, zejdę na zawał. To chyba przez to, że miła pani masażystka zapewniła mnie o tym, że ją wyleją, gdy nas przyłapią na rehabilitacji.
-Georgia!- Druga pani zmierzyła mnie wzrokiem, nie za bardzo zaprzątając sobie głową i tym, dlaczego się tutaj znajduję. Odetchnęłam więc z ulgą, gdy podeszła do swojej koleżanki i skupiła uwagę tylko i wyłącznie na niej. -Właśnie przywieźli młodego chłopaka z liceum. Sądzę, że trzeba mu nastawić paskudnie złamaną nogę. Zaraz go do ciebie przyprowadzę. Chyba będziesz miała chwilę, żeby na niego spojrzeć, hm?- Była nieco zdyszana, więc mówiła bardzo niewyraźnie.
Moja pani pokiwała ze zrezygnowaniem głową, a następnie zerknęła na mnie ze smutkiem w jasnych oczach.
-Proszę się mną nie przejmować, tylko zająć się swoją pracą. -Odparłam cicho, podnosząc głowę i odprowadzając wzrokiem kobietę. Po chwili drzwi ponownie się otworzyły. Ujrzałam znajome plecy swojej rehabilitantki, która weszła do środka, ciągnąc za sobą wózek z nieznajomym chłopakiem. Po pomieszczeniu rozległ się jego stłumiony okrzyk, który zaraz zakłóciła wypowiedź jakiegoś drugiego przedstawiciela brzydszej płci.
-Nie rozumiem dlaczego się nie broniłeś! Przecież jesteś od nich wyższy!- Na korytarzu zamajaczyła mi ruda czupryna.- No ale oczywiście, co miała zrobić taka sierota życiowa, która potrafi się potknąć na prostej drodze!
 Podniosłam się na łokciach, próbując wyłapać jego twarz, która zaraz została oświetlona przez białe lampy. Uniosłam brew do góry, rozpoznając w nieznajomym gościa z mojej szkoły. Co prawda nie odwiedzałam murów placówki już prawie pół roku, ale tej piegowatej, wrednej twarzy nigdy bym nie zapomniała. Ponadto kojarzyłam go z meczów koszykówki, na które wybierałam się w poprzednim roku. Koleś nie miał wielkiego talentu, podobnie z resztą jak reszta naszego felernego składu. Co jak co, ale drużyna z mojego liceum zawsze przegrywała. I zawsze składała się z największych ofiar życiowych, które dostawały opieprz od elitarnych, na czele z Felicią. Moja intuicja podpowiadała mi, że pielęgniarka właśnie przywiozła sierotę, sympatycznie potraktowaną przez rówieśników.
-Zamknij się w końcu....- Jęknął przeraźliwie ten drugi. Aż musiałam zamknąć oczy, bo zrobiło mi się słabo. Nie mogłam słuchać tego, jak cierpi. Odwróciłam więc głowę w drugą stronę, wlepiając przymrużone oczy w ścianę. Udałam, że mnie tu nie ma. Może poskutkuje?
-Sam się zamknij, idioto.- Odwarknął mu piegowaty.
-Czy mógłbyś poczekać na korytarzu? Nie sądzę, aby pacjent pragnął pana towarzystwa w takim momencie...- Huknęła Georgia, która była nieco poirytowana. Sama podskoczyłam na łóżku, nieco przerażona jej gwałtowną zmianą tonu w głosie.
Niezręczną ciszę przerwało ciężkie westchnienie płomiennowłosego.
-Dobra. Trzymaj się, Tristan.- Zapeszył się. Usłyszałam jedynie kroki, a następnie trzask zamykających się drzwi. Przełknęłam głośno ślinę, dając sobie chwilę na zrozumienie jego słów, których znaczenie jakoś mi umknęło wśród żałosnych jęków ofiary. Krew uderzyła mi do głowy, gdy raptownie odwróciłam się w tył, żeby przyjrzeć się dokładnie poszkodowanemu chłopakowi. Dobrze usłyszałam?... Tristan? A może po prostu byłam przewrażliwiona i na każde imię członka z zespołu The Vamps reagowałam nagłym wzrostem ciśnienia?
Z początku łóżko zasłaniały mi dwie grubsze pielęgniarki, krzątające się przy chłopaku. Ponownie uniosłam swoje ciało na łokciach, starając się odnaleźć jego twarz. Na razie widziałam tylko dwie wystające nogi- jedna nogawka od jeans'owych, obcisłych spodni była rozcięta, aby kobiety miały lepszy dostęp do złamania.
-We dwie nie damy sobie rady, nie ma mowy.- Mruknęła kobieta, która właśnie dotknęła poszkodowanej kończyny chłopaka. Ten zareagował na jej czynność przeraźliwym krzykiem, który przeszył mój mózg na wskroś. Nadal wgapiałam się w drugi koniec sali, przygryzając ze zdenerwowania górną wargę. -Ktoś go musi trzymać.
Nie wiedziałam, czy chłopak w tej całej agonii w ogóle zauważał moje towarzystwo. Był odcięty od świata przez przerażający ból, pulsujący z lewej nogi. Może to i lepiej? Raczej nie byłby zachwycony towarzystwem jakiejkolwiek persony (szczególnie przeciwnej płci), podczas gdy sam darł się niczym mała dziewczynka.  Zacisnęłam swoje pięści na białym prześcieradle, które już i tak zsuwało się z materaca. Chyba udzielało mi się jego zdenerwowanie, bo poczułam, jak gwałtownie zadrżało mi serce. Nie wiedziałam tylko, czy zareagowałam tak z powodu rosnącego napięcia i podniecenia, spowodowanego chęcią ujrzenia jego twarzy, czy może współczuciem ze względu na opłakany stan pacjenta.
Okrzyknął raz jeszcze i dopiero wtedy, zza potężnego ramienia Georgii wyłoniła się jasna, rozczochrana czupryna, przez którą musiałam wstrzymać powietrze. Zamarłam. Wytężyłam wzrok, skupiając się tylko i wyłącznie na delikatnie odsłoniętym obszarze. Miałam ochotę krzyknąć do pielęgniarek, aby przesunęły się bardziej w lewo i pozwoliły przyjrzeć się intrygującej sylwecie, aktualnie zwijającej się z bólu.
-Poradzimy sobie.- Powiedziała Georgia, która nie chciała ryzykować, żeby ktoś wyżej postawiony od niej w hierarchii, zobaczył moją osobę, beztrosko leżącą na jednym z łóżek i czekającą na rehabilitację. Jedna z pielęgniarek zaczęła rozgrzewać swoimi rękami miejsce, które za chwilę miało zostać boleśnie nastawione. Moja masażystka w tym czasie stanęła przy głowie niejakiego Tristan'a  i naparła całym swoim ciałem na jego ramiona, aby przypadkiem się nie ruszał.  -Trzy, dwa...
Jasnowłosy zawrzeszczał tak przeraźliwie, że aż opadłam na łóżko, zamykając oczy. Sama czułam na całym swoim ciele nieprzyjemne dreszcze, spowodowane samym faktem, iż ktoś przeżył taki drastyczny zabieg przy mnie. Chrupnięcie, które odbiło się o ściany wywołało u mnie odruch wymiotny. Musiałam zasłonić wilgotne usta dłonią, aby przypadkiem nie pobrudzić podłogi śniadaniem. Georgia puściła chłopaka i zdjęła gumowe rękawiczki, które zaraz wyrzuciła do kosza, znajdującego się gdzieś nieopodal.
-Choleraaaaa jasnaaa, zabierzcie mnieee do niebaaa!- Kiedy otworzyłam oczy, mogłam spotkać jego jasne, przerażone oczy, skierowane w moją stronę, które idealnie komponowały się z bladą twarzą. -Ehm... Witam.- Dodał po chwili. Starał się już nie krzyczeć, ale widziałam, że nadal cierpiał z powodu złamanej nogi. Cały czas kurczowo trzymał się za udo, zaciskając zęby jak najmocniej się tylko dało i wiercąc się niebezpiecznie na łóżku. Ponadto mogłam zauważyć krople potu, spływające mu ciurkiem po czole. To zdecydowanie był Tristan Evans.  Zastanawiał mnie tylko jeden fakt... Dlaczego znalazł się w Londynie, w towarzystwie jednego z koszykarzy z mojej szkoły?
Uśmiechnęłam się szeroko, kiwając do niego niepewnie głową, a następnie pokazując mu kciuk do góry, by dodać mu otuchy. Na piegowatego rudzielca nie miał co liczyć.
-Głowa do góry, dobrze, że to noga, a nie ręka, prawda?- Pokazałam rząd białych zębów, podpierając dłonią policzek.
Gratuluję inteligencji, Lennon! Ugryzłaś się w język w idealnym momencie, żeby nie chlapnąć jakiejś głupoty jak w parku, podczas spotkania z Bradley'em.
Evans zerknął na mnie niepewnie, unosząc jedną brew ku górze, w niemym zaptaniu. Wzruszyłam na to ramionami.
-Eee... Chodzisz może do Woodside High School?- Zapełniłam ciszę pierwszym lepszym pytaniem, które przyszło mi do głowy.
-Dopiero od niecałych dwóch miesięcy. -Odparł, spuszczając wzrok i przenosząc go na Georgię. -Ty też...? Jakoś cię nie kojarzę...
-Chodziłam. Do czasu. Teraz zdrowie mi na to nie pozwala. -Mruknęłam, przyglądając się pielęgniarkom, które nadal zajmowały się kończyną jasnowłosego.
Tristan wydał z siebie charakterystyczne, nieco stłumione "mhm", a następnie został podniesiony przez masażystki do pozycji siedzącej. Jedna z nich chwyciła jego nogę, usztywniając ją bliżej niezidentyfikowanym przeze mnie przedmiotem.
-Mam nadzieję, że szybko wyzdrowiejesz!- Rzuciłam pospiesznie, gdy zaczęli pakować jęczącego Tris'a na wózek inwalidzki.
-Taa, ja też mam taką nadzieję. -Wywrócił oczami, prychając pod nosem.
 -No, proszę pana, zostanie pan chyba u nas trochę dłużej... Założymy gips, odwiedzimy lekarza i zobaczymy co dalej.- W końcu odezwała się Georgia, która popatrzyła porozumiewawczo na swoją koleżankę.
-Nie no, błagam, koledzy mnie zabiją! Miałem dzisiaj jechać na próbę!- Zaprotestował głośno. Gdyby mógł, zapewne tupnąłby niczym mała dziewczynka, której zabrano lalkę.
Kobieta popchnęła jego wózek i ruszyła w stronę wyjścia. Tris w ostatniej chwili odwrócił się w moją stronę, wychylając głowę zza białych drzwi.
-Znasz może taką jedną Liberty? Jesteś do niej straaasznie podobna!- Nie zdążyłam mu odpowiedzieć na pytanie, gdyż zniknął wraz z pielęgniarką na korytarzu. Zmarszczyłam brwi, intensywnie zastanawiając się nad tym, kim może być owa Liberty. Coś mi to imię mówiło, ale jeszcze nie do końca wiedziałam co takiego...

***

Misie moje!
Z wielkim bólem serca zawieszam "Przebudzenie" do maja! Matura się zbliża, a przez ten ostatni miesiąc trzeba się będzie skupić. W weekend postaram się napisać dwa kolejne rozdziały, które dodam w tym czasie, żebyście się aż tak nie nudzili. Czas szybko zleci, przynajmniej tak sądzę.

Trzymajcie się ciepło! <3 

5 kwietnia 2014

{6} obiecuję

 Przedstawiam Wam nowe okładki, wykonane przez moją ukochaną Gosię. <3

Lissandra wpatrywała się we mnie swoimi dużymi, błyszczącymi od łez oczętami. Prawa powieka rudowłosej była zaczerwieniona, a łuk brwiowy zdobiła długa, choć nieduża, świeża rana. Zupełnie tak, jakby ktoś wymierzył jej cios jakimś ciężkim, ostro zakończonym przedmiotem.
-Kurwa, kurwa, kurwa!- Nie mogłam się powstrzymać. Złapałam z całej siły i próbowałam podnieść się z wózka. W takiej sytuacji nie powinnam tak po prostu siedzieć sobie na dupie i nic nie robić. Miałam ochotę zabić gnoja. Zabić własnymi rękami. Udusić, poćwiartować na maleńkie kawałeczki albo... Zawiesić go jajami na najbliższej latarni, żeby wszyscy widzieli, jak powinni tacy skurwiele kończyć. To nic nie warte ścierwo nie miało prawa zbliżać się do mnie i mojej przyjaciółki. Przed oczami zrobiło mi się biało. Myślałam, że zaraz zemdleję z nadmiaru negatywnych emocji.
-Lennon... -Lissandra zsunęła się z kanapy i kucnęła przed wózkiem, naciskając na moje nogi i karząc mi się uspokoić.
-Żadna Lennon! Ja pierdolę, Lisa, nie ręczę za siebie!- Wrzasnęłam jej prosto w twarz, spinając wszystkie mięśnie. Drżącymi rękami wyciągnęłam telefon, który do tej pory bezpiecznie spoczywał w kieszeni mojego płaszcza. -Dzwonię na policję. Zamkną tego gnoja w pierdlu!
Lisa pisnęła cicho, a następnie wyrwała mi komórkę z ręki. Wyciągnęłam dłonie w jej stronę, podjeżdżając wózkiem do przodu.
-Nie, Lenny, nie możesz! Obiecaj, że nigdzie nie zadzwonisz. Nie mogą się dowiedzieć, rozumiesz? -Schowała mój mały grat za sobą i nie dała się dotknąć. Uciekała po całym pokoju, bym tylko nie dorwała się ponownie do telefonu i nie wybrała numeru alarmowego.
-Nie mogą się dowiedzieć, że cię skurwiel bije? Przecież jego trzeba wykastrować, dziewczyno! -Nie dawałam za wygraną. Jeździłam jak idiotka po salonie, czując jak drętwieją mi ręce od gwałtownych skrętów i slalomów między meblami. Serce przyspieszyło, łomocząc między żebrami i obijając się o nie.
-Ale.... Ja go kocham, Lennon, zrozum. -Zajęczała żałośnie, chwytając szeroką bluzkę i ciągnąc ją do dołu, jakoby chciała ją rozedrzeć na milion drobnych kawałeczków.
Po dużym pokoju rozniósł się mój desperacki śmiech, który przerwał jeszcze głośniejszy szloch przyjaciółki, chowającej twarz w dłonie. W końcu stanęłyśmy w miejscu. Wzięłam parę głębszych oddechów i zaczęłam się wpatrywać w jej spuchniętą twarz. Czy ona naprawdę była taka pusta i głupia? Było mi jej cholernie szkoda i chciałam ją przytulić, a zarazem... Uderzyć z całej siły w twarz, aby się ogarnęła.
-Jesteś naiwna. Ty masz do siebie w ogóle szacunek? A może pasuje ci to, że cię bije? -Krzyknęłam po raz drugi, barwiąc ton głosu na najbardziej jadowity i złośliwy, na jaki było mnie stać.
-On ma ze sobą problemy... Jest chory, chodzi regularnie do psychologa. Chcę mu pomóc. -Zaczęła go tłumaczyć. Płakała już tak bardzo, że ledwo co ją zrozumiałam. Opadła bezsilnie na kolana przede mną, pociągając nosem i starając się opanować przyspieszony oddech.
-Pomóc jak? Robiąc za worek treningowy?! Kurwa, Lisa! Zwariowałaś?! Przywaliłaś w ścianę tym swoim łbem? W takim razie radzę ci przyjebać raz jeszcze, żebyś się ogarnęła! -Aż zachrypiałam od tego krzyczenia.
Rudowłosa uniosła głowę i skierowała mokrą twarz w moją stronę, obdarowując mnie najbardziej żałosnym spojrzeniem, jakie kiedykolwiek miałam okazję widzieć. Stop. Chyba przesadziłam. Wciągnęłam ze świstem powietrze i odetchnęłam ciężko, wlepiając równie smutne oczy w czubki swoich ciapów, beztrosko spoczywających na moich nogach. Przyjaciółka przysiadła na boku i położyła swoją głowę na moich kolanach, co było wyrazem kompletnej bezradności co do całej tej zasranej sytuacji.
Minęło parę chwil, zanim się odezwałam. Musiałam to wszystko spokojnie sobie poukładać. Błądziłam wzrokiem po ścianie dużego salonu, starając odnaleźć jakieś wyjście z tej pieprzonej sytuacji.
-Dobra... W takim razie co robimy...?- Zapytałam cicho, opuszczając wzrok i spoglądając na skuloną sylwetkę Lisy, której głowa cały czas spoczywała na moich kolanach. Uniosłam delikatnie dłoń i poczęłam gładzić ją po rudej, rozczochranej czuprynie. Uspokoiła się już nieco. Otarła mokre policzki i podniosła się z ziemi, aby chwycić opakowanie chusteczek, które leżało na stoliczku zaraz obok skórzanej kanapy. Ponownie dotknęła rany, sycząc z bólu i krzywiąc się.  
-Nic. Naprawdę nic. Nie zawracaj sobie mną głowy, Lennon. Anthony jest chory, musisz to uszanować. Uderzył mnie po raz pierwszy, bo nie wziął tabletek. Już więcej tego nie zrobi. Obiecuję.- Powiedziała szybko, gdy wysmarkała nos.
Spojrzałam na nią jak na idiotkę. Nie wierzyłam w to, że Anthony będzie w stanie powstrzymać swój silny charakter i odpuścić bez spuszczenia swojej dziewczynie łomotu. Lissandra była tylko niewinnym stworzeniem, które nie zasługiwało na takie traktowanie.
-Mam mieszane uczucia. -Mruknęłam, przejeżdżając zimnymi palcami po skórze twarzy, a następnie zatrzymując je na policzku. W końcu złączyłam ręce w jedność, opierając nos na wewnętrznej stronie dłoni.
-Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Anthony ma tylko mnie. Cała rodzina się od niego odwróciła, bo stwierdzili, że jest jakiś... Wadliwy. Zrozum, że nie mogę go zostawić w takim stanie. On nie chciał mi zrobić krzywdy. -Nadal ciągnęła swoje tłumaczenia, kuląc się niczym przerażone zwierzątko.
Odetchnęłam ciężko, rozluźniając mięśnie. Poddałam się. Nie mogłam zrobić nic. Zupełnie nic. To było okropne uczucie. Chcesz pomóc osobie, która jest najbliższa twojemu sercu, a ona... Ona odrzuca tę pomoc i jest tak cholernie naiwna, że aż cię skręca od środka.
Westchnęłam po raz setny, podkreślając beznadziejność sytuacji i swoją niepewność co do podejmowanej decyzji. Wpatrywałam się ze zmarszczonymi brwiami w Lissandrę, starając jakoś opanować chęć do przekazania jej informacji o spotkaniu Bradley'a rankiem i tajemniczej karteczce z moim adresem na odwrocie... Ponadto męczyła mnie sprawa z babcią Simpson'a. Czyżby Brad był powiązany z tą szują?
-No dobra. -Odezwałam się w końcu, oblizując dolną wargę. -Chodź lepiej do kuchni, zrobimy ci jakiś opatrunek.-Wycofałam wózek z przestrzeni między stolikiem a pufą, aby ruszyć w stronę drugiego pomieszczenia, znajdującego się na końcu korytarza. -Co powiesz rodzicom? Że przejechałam cię wózkiem?- Krzyknęłam do Lisy, która dopiero po chwili ruszyła za mną, nadal przykładając chusteczkę do nosa.
-Wywróciłam się ze schodów, cokolwiek...- Mruknęła, gdy już weszła do kuchni i usiadła na krześle przy stole.
Dobrze, że szafki u panienki Finnigan były wystarczająco nisko, bym mogła je otworzyć i wygrzebać jakąś wodę utlenioną wraz z gazą i plasterkiem. Wpatrywałam się w przedmioty, które właśnie trzymałam w swoich rękach i bałam się odwrócić w stronę przyjaciółki.
-Lisa?- Nie wytrzymałam. Musiałam ją o to zapytać, bo dobrze wiedziałam, że to nie da mi spokojnie zasnąć w nocy. -Wiesz cokolwiek na temat jego rodziny? Ostatnio się dowiedziałam, że niedaleko mieszka jakaś stara O'Neil. To może być jego babcia? -Podjechałam do niej i odkręciłam wodę utlenioną, którą polałam gazę. Przyłożyłam opatrunek do czoła przyjaciółki, a ta syknęła tylko cicho, gdy zranione miejsce zaczęło ją piec.
-Anthony nie chce zbyt wiele mówić o swoich najbliższych. Nie próbowałam wyciągać z niego takowych informacji, bo widziałam, że to dla niego cholernie trudne. Wiem tylko tyle, że aktualnie mieszka sam w Londynie i jest pod stałą opieką pani psycholog.- Chwyciła gazę, którą jej przykładałam do głowy, a następnie popatrzyła na jej białą strukturę, barwiącą się na czerwono.
Bingo! Już wiedziałam, o co następnym razem zapytam panią Trevor.

2 kwietnia 2014

{5} nie zdążyłam

Odczekałam dłuższą chwilę, stojąc niczym ciele na chodniku i wgapiając się w oddalający się punkt chudej i wysokiej sylwety Anthony'ego. Jak zwykle szedł przed siebie pewnym krokiem, unosząc podbródek i prostując plecy, prezentując tym swoją wielką pewność siebie. Skurwysyn. Przecież to był jeden z wielu facetów, którzy chcą mieć dziewczynę tylko dla jednego. Musiałam jakoś ostrzec Lisę... Próbowałam wyprzedzić jego tok myślenia i zrobić wszystko, aby zniknął raz na zawsze z życia przyjaciółki. Problemem było tylko jedno- jak zacząć? Nie mogłam od razu powiedzieć rudowłosej, że Tony mi się nie podoba. Zapewne wpadłaby w histerię, po której nie odzywałaby się do mnie przez długie miesiące. Choć to było trudne, musiałam poczekać na jakiś wyraźny, intensywny sygnał, który mógłby mnie popchnąć do natychmiastowej interwencji. W głębi duszy pragnęłam, aby O'Neil przez przypadek "potknął" się na czymś, co zdecydowanie mogłoby wprowadzić Lissandrę w stan niepokoju. Na razie nie chciałam się do tego przyznać, ale... Moja podświadomość życzyła mu jak najgorzej.
Nawet nie wiem jakim cudem dotarłam do domu. Czułam się jeszcze gorzej, niż wcześniej i miałam wielką ochotę, aby ponownie spotkać Bradley'a i... Po prostu się do niego przytulić. Tęskniłam za zapachem jego ciała, za uroczymi, brązowymi loczkami, wijącymi się niesfornie na czole i tymi wielkimi, czekoladowymi oczętami, które patrzyły na mnie z wielkim uczuciem. Przynajmniej takie miałam wrażenie. I na tym trzeba było zakończyć moje beznadziejne przemyślenia.
Podjechałam pod drzwi i wyciągnęłam rękę w górę, aby nacisnąć na klamkę. Uderzyła we mnie fala gorąca, która była przepełniona zapachem rozgotowanej marchewki. Mama stała przy kuchence i pichciła obiad. Chociaż nie była dobrą kucharką, to o wiele bardziej pasowało mi jedzenie przygotowane przez nią, aniżeli przez mikrofalówkę, która tylko podgrzewała wypełnione konserwantami i chemikaliami "żywienie" z pudełka. Zatrzymałam na niej swoje rozszerzone źrenice, przepełnione jeszcze przerażeniem.
-Kogoś spotkałaś?- Zapytała cicho, uśmiechając się pod nosem. Dopiero teraz odwróciła się w moją stronę i zauważyła, że jednak coś jest nie tak. Ruszyła w moją stronę, rzucając krojenie warzyw. Po drodze wytarła mokre dłonie w fartuch, a następnie zatrzymała się dokładnie przed moim wózkiem. Wywróciłam oczami. Przez tą moją niepełnosprawność czułam się tak, jakby wszyscy mieli nade mną przewagę. Nie chodzi tutaj o aspekt fizyczny, bo on był oczywisty, ale bardziej... Psychiczny. Zwykle to ja uważałam się za silną, dojrzałą emocjonalnie kobietę, która już nieco wie o otaczającym ją świecie i mogła prawić długie kazania moralne innym przedstawicielom swojej rasy. Teraz to ja stałam się małą, bezbronną dziewczynką, którą każdy się musiał zajmować.
-Kiedy przyjdzie pani Trevor?- Zapytałam, mając nadzieję, że matka nie będzie mnie obsypywała pytaniami dotyczącymi mojego jakże nietypowego spaceru.
-Mówiłam ci, że o godzinie czternastej. Masz  jeszcze trochę czasu. -Uniosła brwi do góry, posyłając mi pytające spojrzenie. Odgarnęła czarne, sięgające do ramion włosy do tyłu i łypnęła ciekawsko na moje kolana, zauważając małą karteczkę, którą kurczowo trzymałam w palcach.
-Co tam masz?- Ożywiła się od razu, wyciągając długie palce w moją stronę. Przygryzłam dolną wargę, odsuwając się automatycznie i ściskając adres domowy babci Bradley'a w zamkniętej piąstce.
-Nic takiego, koleżanka poleciła mi taką starszą panią, która kiedyś zajmowała się rehabilitacją.- Skłamałam. Natychmiastowo poczułam, jak policzki zaczynają mi się czerwienić. Matka nadal wyciągała dłoń, przekręcając ją tym razem na wewnętrzną stronę, jakoby w oczekiwaniu na przekazanie tajemniczej karteczki.
Odetchnęłam głęboko, wysuwając adres ze "skrytki", aby rozwinąć go niemrawo, a następnie podać go mamie. Wstrzymałam oddech, gdy ta przyglądała się koślawym literom, uprzednio zapisanym na Bradley'owym kolanie.
-Dziecko, ta koleżanka chyba ci straszliwych głupot nagadała. Znam panią O'Neil mieszkającą pod tym adresem, ona się takimi sprawami nie zajmuje. -Prychnęła, oddając mi mój skarb i oddalając się w stronę kuchni.
-O'Neil?!- Niemalże wrzasnęłam. Cartwright zatrzymała się gwałtownie, odwracając bladą, zdziwioną twarz w moją stronę. Czując na sobie przerażone spojrzenie matki, zatkałam dłońmi otwarte usta.  -Czy ty jesteś pewna, że ona się nazywa... O'NEIL?- Zapytałam już nieco ciszej, nadal zaciskając wargi spoconymi rękami.
-Co się tak dziwisz? Mnóstwo jest ludzi o takim nazwisku. -Odparła z oburzeniem, kręcąc przy tym głową. Co jak co, ale właśnie to zdanie, które padło z jej ust, nieco mnie uspokoiło. Poczułam, jak krew powoli odpływa mi z głowy, powodując lekkie zawroty. Błagałam, żeby to była tylko zbieżność nazwisk. Bo jak nie to... Co może łączyć Anthony'ego i Brad'a?

Przez całą godzinę, podczas której czekałam na przybycie mojej pani psycholog, wgapiałam się bezczynnie w okno, zatrzymując puste wejrzenie na okiennicach domu mojej przyjaciółki. Dopiero teraz wyraźnie poczułam, że potrzebuję pomocy. Przestałam odróżniać sen od rzeczywistości i zaczęłam się intensywnie zastanawiać nad tym, czy Bradley nie był przypadkiem chorym wytworem mojej wyobraźni, która tak bardzo pragnęła jego towarzystwa. Skoro loczek mógł zostać określony jako duch, to może Anthony i te wszystkie sytuacje z Lisą również mi się przyśniły?... Nie. Wróć. Zaczęłam sama siebie pilnować i ograniczać, tworząc jakieś niewidzialne bariery dla swojego umysłu (a w zasadzie myśli w nim przebywających). Miałam jakieś złe przeczucie... Chciałam się nimi podzielić z panią Trevor, ale nie mogłam. Nie mogłam zdradzać jej swojego drugiego życia, które traktowałam jak przepis na szczęście. To był mój sekret. Największa tajemnica, którą siłą próbowali ze mnie wyciągnąć. Pragnęłam się otworzyć. Naprawdę tego potrzebowałam! Mimo tego dzisiejsze popołudniowe spotkanie z panią doktor minęło tak samo, jak każde inne. Siedziała nade mną, próbując jakoś przebić metalową skorupę i powtarzała słowa, że chce mi pomóc i nie da mnie nikomu skrzywdzić. Znowu wychodziła z mojego domu ze spuszczoną głową, a ja odprowadzałam ją wzrokiem, poszukując jakiegokolwiek wyjścia, aby ulżyć i sobie i jej.
Mój telefon niebezpiecznie zawibrował na stole, a charakterystyczna dla esemesa muzyczka rozprzestrzeniła się po kuchni. Wiadomość od... Lissandry. Mogłam się tego spodziewać. Zapewne pisała jaki wspaniały jest Anthony i cóż takiego genialnego robili przez popołudnie, gdy odwiedził ją w domu. Kliknęłam na kopertę, a następnie pospiesznie przeczytałam krótkie, ale jakże treściwe zdanie: "Możesz do mnie przyjść?". Zacisnęłam szczęki, modląc się w duchu, aby powodem do rozmowy był jakiś banalny temat. Potrzebowałam się na chwilę odciąć od tego wszystkiego i miałam cichą nadzieję, że Lisa znowu zagada mnie swoimi przemyśleniami na temat świata, śmiejąc się pod nosem. Wyjechałam na podwórko i przekroczyłam wąską uliczkę, uprzednio rozglądając się uważnie, czy przypadkiem jakiś kolejny wariat nie ma mnie ochoty potrącić. Chyba zacznę spisywać każdy samochód, który zatrzymywał się przede mną z piskiem opon.
Zapukałam do drzwi, przygryzając dolną wargę ze strachu i niepewności. Nie chciałam ponownie natknąć się na Anthony'ego. Miałam cichą nadzieję, że już dawno sobie poszedł.
Po chwili usłyszałam ciężki dźwięk otwieranego zamka. Ujrzałam znajomą twarz rudowłosej, która wyjrzała przez szparę na ulicę. Nieco się zdziwiłam, bo... Bo Lisa miała na nosie swoje przeciwsłoneczne okulary. Skrzywiłam się delikatnie, odchylając głowę w tył i marszcząc brwi. Rozumiem, że to był jej ulubione szkiełka, ale żeby chodzić w nich po domu? Już miałam rzucić jakiś złośliwy tekst, ale usłyszałam, że przyjaciółka pociąga nosem. Raptownie zrobiło mi się gorąco. Poczułam ten sam gniew, który narastał we mnie podczas spotkania Tony'ego na ulicy.
-Płakałaś?- Wypaliłam od razu, zauważając również zaczerwieniony nos. Moje ciemne oczęta zatrzymały się przez dłuższą chwilę na jej drżących wargach oraz mokrych policzkach. -Co się stało?- Zatrzymałam wózek dopiero w dużym pokoju, do którego Lissandra mnie zaprowadziła.  Skręciłam kołami w stronę kanapy i wpatrywałam się z narastającym smutkiem w roztrzęsioną sylwetkę rudowłosej. Dziewczyna odwróciła się do mnie tyłem, powstrzymując głośny szloch, który chciał się wydobyć z jej ust. Jedna ręka powędrowała do czoła i powoli zdjęła ciemne okulary. Panienka Finnigan spoczęła na skórzanym oparciu kanapy, cały czas prezentując jedynie swoje plecy. Uniosłam brwi do góry, oczekując jakiegokolwiek wyjaśnienia. Myślałam, że zaraz zwariuję. To było gorsze niż stres przed ważnym egzaminem.
Paroma zwinnymi ruchami wycofałam wózek z przestrzeni między stolikiem a pufą i podjechałam do Lisy tak, aby ujrzeć jej twarz. To, co zobaczyłam, zmroziło moją krew w żyłach. Uniosłam ręce do góry, zasłaniając otwarte ze zdziwienia usta.


Kurwa. Nie zdążyłam.