13 grudnia 2014

Christmas Story (świąteczny shot)



-Lennon! Lennon!- Doskonale znałam ten głos. Był równie mocno denerwujący, co zwykle. -To już dzisiaj, wstawaj!- Zaświergotał mi nad uchem, zmuszając do otworzenia oczu. 
Później zauważyłam tylko rudą burzę włosów, a następnie poczułam ciężar na swoim ciele, który niemalże miażdżył mi żebra. Dziewczyna położyła się na boku, przyciskając zimny policzek do mojej twarzy, a tym samym- fundując mi idealną pobudkę w ten grudniowy, jakże uroczy poranek.
-Zejdź ze mnie, bo wsadzę ci bombkę tam, gdzie światło nie dociera.- Odepchnęłam ją z całych sił, zrzucając ze swojego ciała i próbując jakoś podnieść się do siadu. Przy okazji chwyciłam koniec cieplutkiej kołdry. Brr. Na dworze było co najmniej minus dziesięć stopni, bo od Lissandry bił taki chłód, że aż ciarki mi po plecach przeszły.
Odgarnęłam ciemne włosy, które odstawały na wszystkie możliwe strony i zerknęłam przelotnie na budzik- była szósta rano. Ona zwariowała? Jak zwykle musiała mnie budzić w takiej chwili, gdy ja śniłam o wspaniałych rycerzach na białych koniach, zamkach, ekskluzywnych przyjęciach i... Ciepłych krajach. Właśnie. Tęskniłam za latem. Choć w Anglii zazwyczaj było deszczowe, to przynajmniej co jakiś czas słońce wyłaniało się zza chmur i grzało twarze. A teraz? Teraz nastał grudzień, a Londyn tego roku oszalał. Tak naprawdę nie można było inaczej określić pogody, która każdemu mieszkańcowi dawała w kość. Śnieg sypał już od paru długich tygodni i raczej nie zapowiadało się, żeby z nieba w końcu przestał padać biały puch.
Oczywiście- nasze przedmieścia wyglądały niczym Kraina Lodu. Wszystkie dachy były przykryte śniegiem, a samochody przytulała urocza, srebrzysta kołderka... Lampy również zostały delikatnie przyozdobione puchem, pomijając już to, że w gratisie dostały wielkie sople (które były tak wielkie, że ludzie bali się chodzić pod latarniami, na wypadek gdyby jeden chciał nagle spaść na ziemię).
Dzieciaki codziennie wychodziły z domów, urządzały bitwy na śnieżki, lepiły bałwany, robiły orły na śniegu i nawet tworzyły swoje własne, lodowe mieszkanka. W skrócie mówiąc... Zima stulecia.
Dla niektórych ów minusowa temperatura oraz wszechobecny śnieg to było coś najlepszego, co tylko się mogło w życiu przytrafić. Do takiego grona fanatyków należała właśnie Lisa, która wprost uwielbiała zimę i wszystko, co było związane ze świętami. Gdy tylko widziała kolorowe lampki, czy urocze bombki, ewentualnie choinki, jej oczy robiły się wielkie niczym pięciozłotówki. Wtedy wyglądała tak, jakby zaraz miała się rozpłakać z tego zachwytu.
Co było ze mną? Ja raczej należałam do tej drugiej połowy ludzi. Choć równie mocno kochałam święta i czekałam przez cały rok, żeby wreszcie odpocząć od szkoły, hałasu i biegania w tą i z powrotem, to... Śnieg był moim największym wrogiem. A w zasadzie wrogiem mojego wózka inwalidzkiego.
Gdy chodników i ulic już nie było widać, musiałam jak najbardziej ograniczyć wychodzenie na dwór, bo zwyczajnie zakopywałam się w zaspach i nie mogłam dalej jechać. Czasami Lisa nosiła mnie na plecach do swojego domu, ewentualnie moja mama również pomagała w krótkich wycieczkach do ogrodu i z powrotem, bym choć na chwilę odetchnęła świeżym powietrzem. Nie chciałam ich jednak męczyć. Przecież nie byłam małym dzieckiem, które można było targać całymi dniami i się przy tym nie męczyć. Dlatego też właśnie nie uśmiechała mi się podróż w góry, którą zaplanowali dla nas chłopaki. Lissandra cieszyła się niczym małe dziecko, a ja przypominałam sobie tylko felerny wypad do Leeds.
-Trochę grzeczniej, co? Bo Mikołaj ci nic pod choinką nie zostawi.- Burknęła Lisa, która usiadła przede mną po turecku i wydęła usta w wyraźnym niezadowoleniu.- Z resztą... Są święta, Lennon. Nasz ukochany czas w roku. Pamiętasz jak kiedyś wybierałyśmy się na gorącą czekoladę z  piankami do centrum? Obiecuję, że zrobię nam i chłopakom taką samą, jak tylko dojedziemy na miejsce.- Uniosła prawą dłoń do góry, a lewą dotknęła swojej klatki piersiowej, żebym rzeczywiście uwierzyła, że tak się stanie.
Przez moją twarz przebiegł nikły uśmiech. Nadchodziły pierwsze święta, które miałam spędzić z daleka od swojego domu rodzinnego. Oczywiście zupełnie mi ten fakt nie przeszkadzał. Moja mama również nie miała nic przeciwko, bo podobno miała pojechać do babci i tam posiedzieć parę dni. Tak naprawdę czułam, że to mogły być najwspanialsze ferie świąteczne, jakie kiedykolwiek w życiu miałam. Dlaczego? Bo mieli otaczać mnie ludzie, dla których coś znaczyłam i byłam dla nich ważna.
Szkoda tylko, że nie mogłam zupełnie zapomnieć o wózku, który był naprawdę uciążliwym sprzętem.
Nie chciałam się kłócić z chłopakami, którzy byli równie mocno podekscytowani na ten wyjazd, co i Lisa. Oczywiście przez cały czas powtarzali, że jestem ich talizmanem szczęścia i żebym nie zwracała uwagi na to, co się działo w Leeds, bo... To był tylko dziwaczny zbieg okoliczności. Choć nadal nie byłam przekonana do tego wszystkiego, to naprawdę się cieszyłam. Może nawet bardziej niż cała ich ekipa razem wzięta?
Naszym świątecznym celem był mały, drewniany domek w Szwajcarii. Chłopaki wyłapali świetną okazję w Internecie. Okazało się, że jakaś sympatyczna pani wynajmuje ludziom takie lokale, aby ci spędzili w nich niezapomniane święta. Podobno niedaleko od miejsca naszego zakwaterowania znajdował się urokliwy rynek, na którym odbywały się przeróżne kiermasze i zabawy. Ot, typowa świąteczna wioska. Zapowiadał się naprawdę magiczny weekend, pełen śpiewania kolęd, picia gorącej czekolady, grzania nóg przy kominku i odpakowywania prezentów.
-Mikołaj mnie kocha i jestem pewna, że nie zostanę bez prezentu.- Pokazałam jej język, uśmiechając się przy tym nieco szerzej.- I trzymam cię za słowo, bo naprawdę naszła mi ochota na tą gorącą czekoladę.
Lisa pokręciła swoją łepetyną, wybuchając przy tym niekontrolowanym, perlistym śmiechem. Zlazła z łóżka, poprawiając uroczy, bordowy sweterek w renifery i położyła swoje dłonie na biodrach, spoglądając na mnie z uniesioną jedną brwią.
-Wstawaj. Trzeba się przygotować.- Podała mi swoją dłoń, a następnie pomogła podnieść i przenieść na wózek. Gdy znalazłyśmy się przy schodach, wraz z  moją mamą zniosły mnie na dół, abym mogła zjeść śniadanie.
Mama przygotowała nam tonę naleśników z syropem klonowym. Choć Lisa już podobno jadła w domu, to i tak musiała spróbować dania mojej rodzicielki. Jak już było wiadomo, panią Cartwright nie można było nazwać jakąś szefową kuchni, bo jej obiady raczej należały do przeciętnych, ale... Naleśniki wyszły jej naprawdę dobrze.
Nim się obejrzałam, zegar zaczął wskazywać godzinę ósmą, co równało się z tym, że musiałyśmy naprawdę szybko zebrać wszystkie nasze bagaże i znaleźć się natychmiast w samochodzie, by być już w podróży na lotnisko. Lisa pomogła mi się ubrać, a mama zaczęła wynosić bagaże na dwór, które przejął pan Finnigan i zaczął pakować do bagażnika.
-Wesołych Świąt, Lennon.- Mama cmoknęła mnie po policzku.
-Wesołych Świąt, mamo.- Odparłam, uśmiechając się niczym dziecko.
-Pozdrów Bradley'a, dobrze?- Usłyszałam jeszcze jej krzyk za swoimi plecami. Ostatni raz odwróciłam się w jej stronę i pokiwałam głową na "tak".
Machałam jej jeszcze przez chwilę ze środka samochodu, po czym usłyszałam charakterystyczny dźwięk silnika i wyruszyliśmy na lotnisko.

-Lennon!- Wśród dzikiego tłumu, znajdującego się na miejscu, mignęła mi jasna czupryna dziewczyny. Choć moje imię było wypowiedziane dość głośno, to i tak pojedyncze litery rozpłynęły się wśród innych rozmów, skutecznie je zagłuszając.
Wyciągnęłam szyję do góry, próbując dostrzec ją pomiędzy sylwetkami obcych, jednakże byłam zbyt nisko i nie mogłam dostrzec jej twarzy.
-Przepraszam, przepraszam... Przepraszam pana, oj przepraszam...- Mruczała Lisa za moimi plecami, popychając powoli wózek. Dobrze, że jej tata pomógł nam taszczyć walizki, bo inaczej nie dałybyśmy rady dojść do umówionego z chłopakami miejsca.
-Lennon, tutaj!- Usłyszałam ponownie ten sam, dziewczęcy głos.
-Patrz, tam są.- Pokazała mi palcem Lisa, która przyspieszyła nieco kroku i ponownie powtarzała swoje "przepraszam", tym razem o wiele bardziej nerwowo, niż poprzednio.
Tłum się rozrzedził, a ja ujrzałam znajome, roześmiane twarze. Moje serce wypełniło się ciepłem i nieokreśloną radością, która zaczęła rozchodzić się po całym moim ciele, skutecznie je rozgrzewając.
-To mogę was już zostawić, tak?- Upewnił się tata Lisy, który właśnie podciągnął nasze torby pod skupisko walizek reszty.
-Tak, tato, leć już. Poradzimy sobie.- Lissandra pożegnała się ze swoim ojcem, życząc mu również pogodnych i wesołych świąt, a następnie krzyknęła jeszcze, że będziemy uważać i nic nam się nie stanie.
Na parapecie siedziała ciemnowłosa dziewczyna, która właśnie czegoś namiętnie szukała w swoim podręcznym bagażu. Rozpoznałam w niej Isabellę- właśnie tę nastolatkę od rozwalonych zakupów w windzie, kiedy byliśmy w Leeds. Tristan również nie zauważył naszego przybycia, bo rozchylał Belli torbę i mamrotał coś nerwowo pod nosem, konsultując z nią jakąś bardzo ważną sprawę. No tak. Świeżo upieczeni zakochani, którzy wspólnie tworzyli najbardziej nieogarniętą parę pod słońcem. Oczywiście przez Tristana, bo Isabella była dobrze poukładaną dziewczyną, choć czasem udzielało jej się idiotyczne zachowanie pana Evansa.
-Wreszcie, jeju!- Podskoczyła Margaret, podbiegając do mnie i całując mój zamarznięty policzek.
Przez jej klatkę piersiową został przeprowadzony dobrze znany, czarny pasek od torby na lustrzankę i obiektywy. Później podeszła do Lisy i również się z nią przywitała, przeskakując sobie z nogi na nogę.
Connor, dotychczas siedzący na ławce, poderwał się nagle z miejsca i podszedł do Lissandry, łącząc swoje usta w namiętnym pocałunku.
-Fuuuj, nie tak przy ludziach!- Skrzywił się James, który również podszedł bliżej nas, obejmując Maggie w pasie i przytulając do siebie.
Zaśmiałam się donośnie, zakrywając przy tym usta. Skakałam z twarzy na twarz, ale nigdzie nie mogłam znaleźć Bradley'a.
-A gdzie jest...?- Już miałam pytać, ale ktoś zasłonił mi oczy zimnymi dłońmi.
-Zgadnij kto to!- Moje serce jak zwykle zaczęło szaleć- obijać się o żebra. Zawsze tak na niego reagowałam. Nie wiedziałam dlaczego, ale byłam w nim tak straszliwie zakochana!
Uniosłam ręce do góry, żeby zdjąć ze swojej twarzy jego palce. Czekoladowe, przepełnione radością oczy spoglądały na mnie z jasnej twarzyczki, posyłając mi przy okazji uroczy uśmiech. Brad pocałował mnie w czubek głowy, kładąc lewą rękę na moim ramieniu, aby pogłaskać je czule.
-Ekipa cała w komplecie, tak?- Powiedział głośno James, lustrując nas wszystkich swoimi błękitnymi oczami.
Pokiwaliśmy zgodnie głowami, a następnie zaczęliśmy zbierać swoje bagaże, żeby dostać się do kolejki ludzi, czekających na lot do Szwajcarii. Oczywiście Tristan i Bella dopiero po zamieszaniu związanym ze zbieraniem się, zauważyli naszą obecność. Najwyższy chłopak uśmiechnął się szeroko, machając do nas, a Bella puściła nam dwa buziaki w powietrzu, starając zapiąć wypchaną torbę, w której jeszcze przed chwilą czegoś szukała.
Czekały nas niecałe trzy godziny lotu.

Szwajcaria przywitała nas... Śniegiem. No bo jak inaczej? Tak szczerze, to miałam głupią nadzieję, że białego puchu będzie tutaj jeszcze mniej, aniżeli w Anglii. W sumie dobrze, że nie przyznałam się do tej myśli przed swoimi przyjaciółmi, bo zapewnie by mnie wyśmiali.
Ledwo co wygramoliliśmy się z samolotu, a nasze twarze wykrzywiły się od mroźnego powietrza, które wraz z każdym kolejnym podmuchem powodowało, że nie mogłam złapać głębszego oddechu i zakryłam praktycznie całą swoją buzię ciepłym szalikiem. Skuliłam się najbardziej jak tylko mogłam, naciągając kaptur na czoło i zniżając nieco czapkę. Zostawiłam jedynie cienką szparę na oczy, żebym mogła cokolwiek widzieć.
-Sądzicie, że na takim mrozie da się sikać? Czy lepiej nie ryzykować, żeby potem nie chodzić z wielkim żółtym soplem w gaciach?- Odezwał się Tristan. Oczywiście zaraz po wypowiedzeniu tychże słów, usłyszałam głuche trzepnięcie, które wskazywało na to, że dostał po swoim łbie od Isabelli.
Szliśmy przez lotnisko niczym małe pingwiny, gibając się raz w prawo, raz w lewo. Przy tym zaciskaliśmy z całych sił zęby, marząc o tym, żeby wreszcie znaleźć się w ciepłym domku, gdzie będziemy mogli rozmarzać przed kominkiem. Modliłam się w głębi duszy, żeby nasze miejsce zameldowania było niedaleko lotniska, bo miałam już serdecznie dość mrozu.
Weszliśmy do hali za tłumem, mrucząc pod nosem z nieukrywaną radością, że w końcu dopchaliśmy się do krytego pomieszczenia, w którym działało ogrzewanie. Rozmowy ludzi mieszały się ze świątecznymi piosenkami, puszczanymi w radio. Niektórzy ludzie witali się ze swoją rodziną, inni błądzili niczym muchy w smole (zupełnie jak my), nie wiedząc dokąd mają pójść.
Po odebraniu bagażu, upewnieniu się, że rzeczywiście mamy wszystko ze sobą, ruszyliśmy z kwaśnymi minami w stronę wyjścia, szykując się na kolejne podmuchy mroźnego wiatru, pieszczącego nasze twarze. Zmrużyłam oczy, bo jasność bijąca od śniegu była na tyle oślepiająca, że nie widziałam nawet czarnej ulicy. Jak się po chwili okazało... Ulicy zupełnie nie było. Bo oczywiście przykrył ją śnieg!
-Ulepimy dziś bałwanaaa?- Zaczął nucić Tristan, ale szybko się zamknął, bo wszyscy zmierzyli go morderczym wzrokiem.
-Złapmy lepiej taksówkę, geniuszu. Ktoś ma w ogóle adres tego naszego domku?- Odezwał się Connor, zaczynając nerwowo grzebać po swoich kieszeniach.
-Ja mam. Spokojnie, nad wszystkim panuję.- Odparł dumnie James, na co Maggie zareagowała cichym westchnięciem, posyłając mu rozmarzone spojrzenie.
Wraz z bagażem dopchaliśmy się do pierwszych lepszych taksówek, szczerząc do kierowcy swoje ryjki, żeby łaskawie nas wpuścili do środka. Na nasze szczęście mówili łamaną angielszczyzną, więc dało im się wytłumaczyć do którego miejsca mamy dotrzeć.
Tak szczerze powiedziawszy, to już się bałam, że nasze wszystkie walizki nie zmieszczą się w bagażnikach. Przecież dochodził do tego również mój wózek (pomińmy już fakt, że wylądował na kolanach Bradley'a) i wszelkie plecaki podręczne.
Gdy już nasza paczka została rozdzielona na dwie taksówki, wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Nareszcie jedziemy w stronę ciepłego domku. Nareszcie Lissandra zrobi nam wszystkim gorącą czekoladę z piankami i usiądziemy na spokojnie, śpiewając sobie przy tym świąteczne piosenki.
Obserwowałam miasteczko zza zimnej szyby, cały czas na nią chuchając i siłując się z parą, która zakrywała mi pole widzenia.
W najmniej oczekiwanym momencie taksówka się zatrzymała. A w zasadzie... Zaryła w śniegu. Kierowca odwrócił się do nas, uśmiechając przy tym szczerze.
-Przepraszać was bardzo, ale dalej już nie dojechać. Za dużo śniegu. Musicie iść w górę i znajdzieć swój dom.- Powiedział, a my spojrzeliśmy po sobie z wyraźnym zadziwieniem.
-Jesteście pewni, że to tutaj?- Zapytała Isabella, wlepiając spojrzenie w szybę. Chyba żadne z nas nie było do końca przekonane. A co, jeśli kierowcami okazali się jacyś zabójcy, którzy wywieźli nas do lasu i mieli zamiar zamordować, a następnie pokroić w kawałeczki? Ewentualnie sprzedać nasze organy w Internecie.
-Patrz, James z resztą na nas już czekają, więc sądzę, że tak.- Connor pokazał palcem drugą grupkę z walizkami, brodzącą w puchu do połowy nóg.
Maggie zapłaciła naszemu kierowcy, podziękowała mu grzecznie i zaczęliśmy wychodzić z taksówki. Po pierwsze: było to cholernie trudne, bo ciężko otwierało się drzwi, które chyba przymarzły.              Po drugie: śnieg również nie chciał z nami współpracować, bo zablokował akurat wejście od mojej strony. Bradley musiał odgarniać go swoimi rękami, żeby móc wyciągnąć mnie z samochodu.
Dotarliśmy chyba na koniec świata. Cisza, spokój, żadnej żywej duszy... Otaczały nas tylko wysokie ściany śniegu, w których stały sosny, których szczyty całe były białe. Wtuliłam się mocniej w klatkę piersiową Brada, ściskając mocniej materiał jego śliskiej kurtki.
Taksówki już dawno nas opuściły, zostaliśmy zupełnie sami w środku lasu, nie wiedząc w którą stronę mamy iść.
-To gdzie teraz?- Zapytała Maggie, która już zdążyła obskoczyć najbliższe pięć metrów ze swoją lustrzanką i zrobić parę zdjęć wspaniałym drzewom, ozdobionym zimowym akcentem.
-Taksówkarz twierdził, że domki tej babki znajdują się gdzieś na górze.- James pokazał palcem jeszcze większe zaspy, układające się w dość strony stok.
-Zwariowaliście.- Stęknął Tristan, któremu trafiło się taszczenie mojego wózka. Oczywiście ułatwił sobie sprawę tym, że położył go sobie na głowie po stronie miękkiego materiału siedzenia i trzymał po dwóch stronach, żeby przypadkiem się z nim nie wywrócić w jakąś białą górę.
Lepszego rozwiązania nie widzieliśmy, więc czując się niczym Bear Grylls, ruszyliśmy w stronę zasp, stawiając wielkie kroki i starając się nie zapadać pod siebie. A było to straszliwie trudne, bo pokrywa śnieżna okazała się mieć parę metrów, więc można było po drodze zgubić buta.
Choć po piętnastu minutach morderczej wyprawy nie czuliśmy już nóg, byliśmy przemoczeni do połowy pasa, a ponadto nasz oddech zaczął zamieniać się w szron, zatrzymujący się na grubych szalikach, to trzeba było przyznać, że miejsce wyglądało magicznie. Zupełnie tak, jakby zostało wyjęte z jakiegoś filmowego kadru o magicznej śnieżnej krainie, znajdującej się gdzieś w głębi potężnego lasu.
-Czekajcie, coś widzę!- Zakrzyknęła radośnie Margaret, przyspieszając kroku. Ominęła Jamesa i zaczęła biec prosto przed siebie, zostawiając zarytymi w śniegu torbami długi ślad. -To te drewniane domki!- Odwróciła się do nas, machając przy tym i starając się biec jeszcze szybciej.
-Maggie, spokojnie, uważaj...- Odezwał się zdyszany James, próbujący dogonić swoją ukochaną, jednakże ciężko mu to szło z dwoma potężnymi torbami w rękach.
Sylwetka dziewczyny robiła się coraz mniejsza, jednakże doskonale widzieliśmy jej rysy na białym tle. W pewnym momencie usłyszałam charakterystyczne głuche "łupnięcie". Drgnęłam, wyciągając szyję do góry i próbując dojrzeć Margaret. Tylko jej... Nigdzie nie było.
-Cholera jasna, Margaret!- Wrzasnął wielce poirytowany McVey, rzucając torby i niemalże potykając się o własne nogi, żeby tylko dostać się jak najszybciej do miejsca, w którym jeszcze przed chwilą widziałam sylwetkę panienki Sherwood.
-Co się stało?- Zapytałam Brada, spoglądając na niego z wyraźnym zdziwieniem.
Nagle wszyscy ruszyli za Jamesem z wyraźnym zatroskaniem na twarzy. Isabella zebrała po drodze zostawione przez niego bagaże i próbowała jakimś cudem nadążyć za resztą, zbierającą się w jednym miejscu, kilkanaście metrów od nas.
Doszliśmy na miejsce z Simpsonem jako ostatni. Widziałam jedynie Jamesa, klęczącego na śniegu i odkopującego rękami wielką górę.
Złowrogą ciszę przerwał donośny śmiech, który mógłby wywołać lawinę. Spod puchu wyłoniła się czerwona twarz Maggie. Dziewczyna nie mogła się uspokoić. Próbowała coś powiedzieć, ale gdy już chciała zacząć konstruować jakieś zdanie, ponownie zanosiła się zaraźliwym rechotem.
James odetchnął z ulgą, łapiąc się za serce. Jemu do śmiechu wcale nie było. Podobnie jak reszcie, która stała nad do połowy zasypaną Margaret, brodzącą w bieli.
-Ja... Ja... Szłam... I... Spadła na mnie czapa śnieżna z tego... Wysokiego... Drzewa... Kumacie?- Nadal się śmiała, próbując odgarniać z siebie śnieg. Wyciągnęła obydwie ręce w stronę Jamesa, a ten wyciągnął ją spod góry białego puchu, otrzepując przy tym ubrania, które i tak były już całe przemoczone.
-Cholera, jak zimno.- Dodała po chwili, obejmując się w połowie i drżąc. Mimo tego nadal się uśmiechała i co chwilę łapała głębszy wdech, by przypadkiem nie dostać kolejnego napadu śmiechu.
Na szczęście nasz drewniany domek, dokładnie taki sam jak na zdjęciu, był już pięć metrów od nas. Dotarliśmy do niego niemalże na czworakach, padając na schodkach przy wejściu.
-Witajcie, moi drodzy!- Przywitała nas urocza kobieta, owinięta w koce, która mogła mieć pięćdziesiąt lat. Tak naprawdę nie wiedziałam, skąd się nagle pojawiła przed nami, bo byłam zajęta przyglądaniem się nam wszystkim, czy przypadkiem nikt nie przestał oddychać. -Widzę, że dotarliście do nas, pomimo trudnych warunków pogodowych. Napaliłam wam już w kominku, więc w domku powinno być ciepło. Na górze przyszykowałam wam osiem łóżek, jak prosiliście. Klucze macie tutaj. Przyjdę do was jutro z rana sprawdzić, czy wszystko w porządku, dobrze? W razie potrzeby możecie do mnie dzwonić. Mój numer telefonu zawiesiłam wam na lodówce Ewentualnie, gdyby coś strasznego się działo, możecie szukać mnie w recepcji, która znajduje się parę metrów dalej, w górę.- Wytłumaczyła nam wszystko, uśmiechając się przy tym ciepło.
Podziękowaliśmy jej grzecznie, odbierając klucze i wreszcie... Wchodząc do środka.
-Odmarzam, odmarzam, odmarzam...- Wybełkotał mi Bradley do ucha. Ruszył ze mną do kuchni, posadził mnie na krześle przy stole, a następnie zajął się moją kurtką, zaczynając siłować się z zamkiem, który chyba zamienił się w sopel lodu, bo za żadne skarby nie mógł go otworzyć.
Choć nadal byłam w czapce, szaliku i ciężko było mi się rozglądać po naszym miejscu zamieszkania, to latałam ciemnymi oczami po uroczych pomieszczeniach, czując, jak ogarnia mnie zachwyt.
Wnętrze było prześliczne. Wszystkie ściany- oczywiście drewniane, zostały przyozdobione świątecznymi dekoracjami: złotymi dzwonkami, kolorowymi lampkami i obrazami przedstawiającymi góralskie domki, przykryte śniegiem. Poczułam charakterystyczny, świeży zapach sosny, zmieszanej ze świeżością, którą wpuściliśmy do środka wraz z naszym przybyciem.
Zaczęłam nieudolnie próbować rozebrać się z szalika, jednakże niebezpiecznie zachwiałam się na krześle, a ponadto usłyszałam głos Brada, że zaraz się tym zajmie. Nie chciałam wylądować na podłodze z rozbitym nosem.
Przyglądałam się więc rozbierającym z kurtek przyjaciołom, którzy zdążyli już wymienić się pozytywnymi komentarzami dotyczącymi domu.
-Uśmiech, zakochańce!- Z ziemi wyrosła Margaret wraz ze swoim wielkim obiektywem. Spojrzałam na nią z przerażeniem, nie mając nawet jak się uśmiechać. -Lenny, wyglądasz jak taki słodki pingwinek, wiesz? Popatrz tylko!- Skierowała ekran swojego aparatu w moją stronę. Zauważyłam sylwetkę, ubraną od stóp do głów. Widać było jedynie moje... Oczy, które były wielkie jak pięciozłotówki. Z boku kucał Brad, jednakże nie odwrócił się do zdjęcia, bo nadal starał wygrać z zamkiem. -Przepraszam, musiałam. Po prostu wyglądasz uroczo.- Odłożyła lustrzankę na stół i zaczęła zdejmować mi szalik z twarzy.
Wreszcie mogłam odetchnąć. W końcu ile można było wdychać to samo powietrze, ledwo przechodzące przez materiał?
-Dzięki.- Mruknęłam cicho, kręcąc przy tym nosem. Po wyswobodzeniu się z czapki i reszty, mogłam pomóc Simpsonowi siłować się z zamkiem.
Na szczęście po dłuższej chwili wreszcie mogłam uwolnić się od ciepłej kurtki, którą Bradley zabrał wraz z innymi rzeczami na korytarz.
-Łał...- Connor prowadził wózek w moją stronę, rozglądając się dookoła. Był wyraźnie zauroczony miejscem, w którym się znajdowaliśmy. -Zupełnie jak z obrazka, co? To chyba będą niezapomniane święta.
-Też tak sądzę. -Odpowiedziałam mu zgodnie z prawdą, przedostając się z krzesła na swój wózek. Ogarnęło mnie trochę nieprzyjemne uczucie, bo siedzenie było straszliwie zimne, a ja już zdążyłam zagrzać swoje cztery litery.
Chwyciłam swoje nogi i umiejscowiłam je na podstawkach. Podjechałam w stronę korytarza, do reszty przyjaciół.
-Kto ma ochotę na czekoladę?- Krzyknęła Lisa, machając czterema tabliczkami słodyczy.
Wszyscy krzyknęli chórem "ja!" odrywając się od rozpakowywania swoich rzeczy z toreb i pozbywania się śniegu z ubrań.
-Oj, dzieci, dzieci... Jaka czekolada? Grzane wino by się nam przydało! I to takie z cynamonem i pomarańczami.- Tristan wyciągnął ze swojej torby butelkę wina, szczerząc się przy tym niczym głupek.
-Ładnie to tak swoją młodszą dziewczynę rozpijać? Wiesz, że nie jestem pełnoletnia?- Bella uniosła jedną brew do góry, zagradzając mu drogę do kuchni. Chłopak spuścił wzrok, robiąc minę zbitego psa i schował butelkę za plecy, żeby Isabella przypadkiem jej nie zabrała.
-Daj spokój, mała. Wszystko jest dla ludzi. Wszystko, z umiarem, ma się rozumieć.- Bąknął, całując ją przelotnie w czółko, a tym samym omijając i ruszając szybkim krokiem do kuchni.
Kiedy wszyscy zajęli się swoimi sprawami, ja ruszyłam w dalszą wycieczkę po domu. Dość niepewnie wjechałam do salonu i otworzyłam szeroko buzię, chwytając się za ciepły sweter, gdzieś na wysokości serca.
Na samym środku pokoju stał ceglany kominek- ogień w środku wesoło skakał, wydając z siebie przyjemne pykanie, które było rajem dla moich uszu. Wzięłam głębszy wdech, delektując się zapachem spalonego drewna, mieszającego się ze świeżością wielkiej choinki, znajdującej się na przeciwko okna. Wokół świątecznego drzewka, ubranego w czerwono- złote bombki i łańcuchy o tych samych barwach, stały skórzane, brązowe fotele, przykryte ciepłymi kocami.
Zatrzymałam wózek przed kominkiem, wyciągając w jego stronę dłonie. Czułam, jak ogień ogrzewa całe moje ciało. Z przyjemności aż zamknęłam oczy.
-Już śpisz?- Usłyszałam znajomy, zachrypnięty głos obok swojego prawego ucha, a następnie poczułam miękkie usta na swoim policzku.
Uśmiechnęłam się do Brada, unosząc dłoń do góry, żeby chwycić go za rękę.
-Coś ty. Chyba dzisiaj w ogóle nie zasnę. Jestem taka szczęśliwa, że gdybym mogła, podskoczyłabym do samego sufitu.- Odpowiedziałam, znowu zamykając oczy i wtulając się w jego rękę. Bradley miał na sobie miękki sweter, który pachniał cynamonem...
-Jak chcesz, to mogę cię podrzucić.- Zaśmiał się, przechodząc obok wózka i kucając na przeciwko mnie.
Spuściłam wzrok z jego twarzy, rumieniąc się po same uszy. Nie miałam pojęcia, dlaczego cały czas reagowałam tak intensywnie na każdy jego komplement, każde urocze zdanie, które mówiło mi, że jednak jestem dla niego ważna.
Wyciągnęłam ręce w jego stronę, posyłając ciepły uśmiech, oznaczający, iż jestem mu straszliwie wdzięczna.
-Przeniesiesz mnie na kanapę?- Zapytałam cicho, a chłopak niemalże natychmiastowo podniósł moją osobę z wózka, sam usiadł na skórzanej kanapie i usadowił mnie na swoich kolanach bokiem, bym mogła wyciągnąć nogi na miękkich poduszkach. Ułożyłam głowę na jego ramieniu, zaczynając bawić się delikatnym materiałem swetra gdzieś na wysokości jego klatki piersiowej.
Zacisnęłam piąstki na swoich kolanach, przygryzając dolną wargę i biorąc głęboki wdech. Wspomnienia przewijały się przed moimi oczami niczym film, który zatrzymywałam w odpowiednim momencie. Najgorsze chwile mijały w zwolnionym tempie, a te najwspanialsze i najbardziej radosne migały niczym lampa błyskowa lustrzanki Margaret.
-Brad...?- Zaczęłam, nie odrywając głowy od jego ramienia.
-Hm?- Mruknął chłopak, obniżając niego podbródek i całując mnie w czubek głowy. Nie przestawał masować moich pleców, aktualnie poczynając kreślić palcem przeróżne okrągłe kształty.
-Bo nawet po najgorszej burzy kiedyś wstanie słońce, tak?- Spojrzałam na jego twarz.
Ciemnowłosy zaśmiał się donośnie, tym razem całując policzek, który czym prędzej zakryłam swoim ramieniem, żeby się z nim trochę podroczyć.
-Czekoladę podano do stołu!- Zakrzyknęła Lissandra, niosąca dwa duże kubki rozpuszczonego przysmaku, w którym pływała góra białych pianek. Postawiła naczynia na stoliku przed nami, wskazując je otwartymi dłońmi i popędziła do kuchni po resztę.
Wszyscy zaczęli schodzić się do salonu i zajmować skórzane fotele. Isabella spoczęła na kolanach Tristana, dokładnie na przeciwko nas, James wybrał miejsce na dywanie, aby Margaret mogła bawić się jego włosami, a Connor oraz Lisa zmusili mnie i Brada do przesunięcia się na koniec kanapy, bo oni postanowili usiąść po drugiej stronie.
Trzymaliśmy w swoich dłoniach gorące czekolady, wsłuchując się przez dłuższą chwilę w urocze dźwięki, dobiegające z kominka, który nadal palił się żywym, radosnym ogniem.
-Nadal twierdzę, że wino by było w tym przypadku lepsze.- Odezwał się Tristan, przechylając swój kubek z czekoladą i biorąc dość spory łyk. Nie minęła sekunda, a zrobił się cały czerwony na twarzy i stawiając naczynie z powrotem na stole, zaczął machać panicznie rękami. -Boooże, jakie gorące! Podmuchaj!- Zajęczał do Isabelli, która o mały włos nie wylała na siebie czekolady przez gwałtowne ruchy swojego chłopaka.
Nie miałam pojęcia, jak ona mogła z nim wytrzymać. Ja widziałam w Tristanie jedynie... Dobrego przyjaciela, który mógł ci zrobić krzywdę. Nie. Wróć. To trochę złe określenie jak na osobę, z którą spędzasz każdą wolną chwilę. Po prostu był nadpobudliwy i jego mózg nie działał tak, jak on sam chciał. Albo w ogóle nie działał. I właśnie przez to chłopak czasami robił głupie rzeczy.
Przyglądałam się Isabelli, która właśnie zaczęła machać rękami wspólnie z Evansem i starała się go jakoś uspokoić. Ich relacji nie można było określić jako zwykłego zauroczenia. Dziewczyna nie kochała go tylko za to, jak wyglądał, ale również za to, kim był. I akceptowała wszystkie jego wady. Choć nie była na nie całkowicie ślepa, to starała go sprowadzać na ziemię.
Uśmiechnęłam się w duchu i upiłam łyk czekolady, zerkając kątem oka na Bradley'a, który właśnie zaczął dyskutować z Connorem na temat jutrzejszego jarmarku, mającego odbyć się na rynku naszego miasteczka. Obydwoje stwierdzili jednak, że nie ma sensu ruszać się z domku, skoro czekała nas podwójna podróż- najpierw z góry, przez zaspy (choć wprawdzie można by było wykorzystać do tego sanki), a później znowu w stronę naszego miejsca zamieszkania, ryzykując, że wielka góra śniegu spadnie na kogoś innego, aniżeli Margaret. Naprawdę byłam im bardzo wdzięczna, że nie wspominali przy swojej dyskusji o mnie- a raczej... O moim wózku, którego nie dałoby rady prowadzić nawet po rynku, skoro wszystkie ulice były przykryte białym puchem.
James wymknął się na chwilę z pokoju, nie mówiąc nawet nikomu gdzie idzie, ani po co. Po prostu zostawił nieco zdziwioną Margaret, która zaczęła bawić się piankami, unoszącymi się na gęstej czekoladzie.
-Jeszcze chciało ci się targać gitarę? Przecież mogła zginąć gdzieś w śniegu!- Jęknął Connor, patrząc na James'a, który pojawił sie nagle w progu. Wszyscy patrzyliśmy się na niego, jakby zwariował.
-Nie mogłem jej zostawić samej w święta. Stałaby w kącie i się kurzyła. A tak to przynajmniej zwiedzi trochę świata, nie sądzisz?- Wytłumaczył się pospiesznie, siadając na swoim poprzednim miejscu.
Maggie oczywiście strzeliła mu fotkę, a później, gdy już się rozkręciła, zaczęła skakać po całym salonie i wybierać najlepsze kadry, dopóki James nie poprosił jej, żeby w końcu na spokojnie usiadła i na chwilę odpoczęła od lustrzanki, z którą również nigdy się nie rozstawała.
Wszyscy zamilkliśmy i wbiliśmy zaciekawione spojrzenie w Jamesa, który właśnie zaczął grać pierwsze akordy jakiejś świątecznej piosenki. Rozpoznałam w niej jakże popularne "Last Christmas", które chyba słyszałam w dniu dzisiejszym już tysiąc razy- rozpoczynając od radia na lotnisku w Anglii, później w samolocie, kończąc na lotnisku w Szwajcarii.
Chłopaki już mieli brać głębszy wdech, aby zacząć śpiewać pierwsze wersy piosenki Wham!, ale...
-Wybaczcie. Do śpiewania będzie nam naprawdę potrzebne to wino. Zaraz wracam.- Tris uniósł ręce do góry, przerywając wspaniałą melodię, którą produkował do tej pory James.
Jasnowłosy trzasnął ręką w struny, a gitara zawyła żałośnie, jakby była na niego obrażona za ten gest.
Wszyscy westchnęli ciężko, choć każda z przedstawicielek płci pięknej odetchnęła z ulgą, bo raczej... Nie potrafiła śpiewać równie pięknie, co cała ekipa chłopaków z The Vamps.
Przez chwilę w naszym domku panowała totalna cisza. Dopiero gdy do salonu dotarł dźwięk tłuczonego szkła, Isabella podniosła się z fotela i ruszyła nerwowym krokiem do kuchni. Za nią podążyła również Lisa, która stwierdziła, że Bella chyba sobie sama z Tristanem nie poradzi.
Na szczęście krzyknęły z drugiego pomieszczenia, że nikt nie umarł. Ucierpiała podobno jedna szklanka, którą Tris strącił ze stolika.
Wino przybyło do salonu jeszcze zanim wszyscy skończyli gorącą czekoladę. Choć Lisie nie było z tego powodu do śmiechu, bo gdy każdy dostał swój gorący kubeczek, pachnący pomarańczami, cynamonem i przyprawami korzennymi, zapomniał o poprzednim napoju i zaczął powoli sączyć alkohol. Oczywiście to wszystko była wina Tristana, który nie dał Jamesowi grać na gitarze, dopóki każdy nie spróbował jego "popisowego trunku".
W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, skąd Tristan brał kolejne i kolejne porcje alkoholu zmieszanego z przyprawą do grzańca. Przecież gdy rozpakowywaliśmy się po samym przyjeździe, chłopak wyciągnął tylko jedną butelkę wina, prawda? Sądziłam, że kolejka zatrzyma się po jednym kubeczku pełnym gorącego napoju, a nie po trzech, czy nawet już czterech, kiedy dziewczyny zaczynały wybuchać niekontrolowanym śmiechem, a faceci przymykali oczy i chybotali się niebezpiecznie nawet jeżeli siedzieli na kanapie.
Wydawało mi się, że z każdą kolejną sekundą oczy Tristana świecą się coraz bardziej, natomiast Isabella wydawała się być jeszcze bardziej niedostępna, aniżeli na samym początku. Może dlatego, że tak straszliwie zaciskała szczęki, że aż widać było to po policzkach. I nie wiedziałam, czy chodzi o głupie komentarze Evansa, czy może o jego darcie mordki prosto do ucha ciemnowłosej.
Kolejne akordy grane przez Jamesa brzmiały coraz bardziej krzywo i jakoś tak... Mniej profesjonalnie. Ale trzeba było przyznać, że ze śpiewaniem szło nam lepiej. Żadna z dziewczyn już nie wstydziła się drzeć na cały głos (nawet głośniej od Tristana) i kontynuować piosenkę "Last Christmas" czy "All I Want For Christmas Is You", ewentualnie "Let It Snow". Tak w kółko i w kółko. Nawet nie wiedziałam w jakim momencie zaczęła mnie straszliwie boleć głowa i nie mogłam już patrzeć się na błyszczącą choinkę, bo po prostu wypalało mi oczy. Chciałam zasnąć w objęciach Brada, jednakże ten poruszał się niespokojnie, co chwilę opierając się o kanapę, ewentualnie podnosząc, czy chwytając mnie za rękę i machając nią bezwiednie, jakby była batutą.
Czułam, że cała sytuacja wymykała się spod kontroli. Obserwowałam przyjaciół jakby przez mgłę- ich rozmowy również ucichły i wydawały się docierać do mnie z bardzo dalekiej odległości. I choć nóg nie czułam tak naturalnie, to tym razem ręce zupełnie odmówiły mi posłuszeństwa i wznieciły bunt. Bunt, przejawiający się wrażeniem, iż moje mięśnie ważą z tonę.
-Ludzie! Święty Mikołaj na saniach z reniferami! -Wrzasnął Tristan, a ja ocknęłam się ze stanu, podczas którego już prawie przenosiłam się do krainy snów.
Uniosłam głowę do góry, choć naprawdę już zupełnie nie ogarniałam sytuacji. Zaczęłam intensywnie zastanawiać się dlaczego już nie słyszałam słodkich dźwięków płynących z gitary Jamesa, ani równie uroczego śpiewu moich przyjaciół. Nim się obejrzałam, zostałam podniesiona przez Bradley'a, który niebezpiecznie zachwiał się na swoich nogach. Na szczęście w dobrym momencie złapał równowagę i nie wywrócił się ze mną na podłogę. Nawet nie miałam siły zapytać go, gdzie idziemy i co robimy, bo po prostu język mi się plątał. Zamiast tego z moich ust wydostała się bliżej nieokreślona wiązanka niezadowolonego "mruczando".
-Trzeba go znaleźć, może przywiózł nam prezenty!- Ponownie krzyknął Tris, który właśnie ubierał buty i zarzucał koc na swoje plecy.
Później, wśród radosnych krzyków, migotania świateł i zarzucania na mnie kurtek, a następnie owijania nimi niczym małe dziecko, wyskoczyliśmy na dwór, w ciemną noc, mając ze sobą jedynie komórki, których ekrany ledwo co oświetlały drogę.
-Gdzie... Gdzie my idziemy tak w ogóle?- Wymamrotałam.
Świeże powietrze dobrze mi zrobiło. Ponadto płatki śniegu, które rozpuszczały się na policzkach, rozgrzanych od wina, nieco obniżyły moją temperaturę ciała, fundując wspaniałą pobudkę z alkoholowego letargu.
-Brad, dajesz radę? Weź trzymaj Lennon mocniej, bo chyba...- Zaczęła mówić Lisa, ale nie zdążyła dokończyć swojego zdania, albo już zwyczajnie reszty nie usłyszałam.
Poczułam tylko, jak nagle ręce Bradley'a przestają mnie ogrzewać, a ja zaczęłam spadać. Choć czas dla mnie się zatrzymał, razem z płatkami śniegu, które zwyczajnie zawisły w powietrzu, nawet nie wydałam z siebie okrzyku niezadowolenia. Po prostu łupnęłam z całych sił w zaspę, czując jak śnieg przykrywa moją twarz, wchodząc w nos i dostając się do oczu.
Machnęłam dłońmi, które na szczęście zostały poza pokrywą śnieżną i zaczęły odgarniać zimny lód z szyi, aby przypadkiem nie dostał się do środka ubrania. Koce i tak nie dały ochrony przed wszechobecnym mrozem.
-Boże przenajświętszy!- Dotarł do mnie wrzask Lissandry. Sądziłam, że niedługo zacznie mnie odkopywać, podobnie jak wtedy wszyscy rzucili się z pomocą Margaret... Skąd. Czas leciał, a ja nadal leżałam na zimnym śniegu, który powoli zaczynał przeciekać przez koce i mój uroczy, świąteczny sweterek oraz zwyczajne, cienkie legginsy. Również w świąteczne wzroki, żeby nie było.
Leżąc zupełnie nieruchomo przez chwilkę, próbowałam złapać głębszy wdech i wypluć z moich ust lodowatą wodę. Wyrzuciłam ręce na boki, starając podnieść się do siadu, ale miałam zbyt mało siły, żeby cokolwiek w tym kierunku zrobić.
Odgarnęłam więc włosy, które przykleiły mi się do twarzy. Ujrzałam... Ciemność. No a śnieg nadal padał, zamazując obraz jeszcze bardziej.
-Przecież to żyje!- Usłyszałam znajomy głos, jednakże nie mogłam rozszyfrować którego z chłopaków był, bo dźwięki wyrazów rozpłynęły się w powietrzu, zanim zdążyły przekroczyć moją alkoholową barierę w mózgu.
Później była tylko cisza...
-Hej, czy ktoś tu jest? Pomożecie mi?- Starałam się wrzasnąć jak najgłośniej, jednakże śnieg nieco stłumił moją żałosną prośbę. Zaczęłam kręcić się w miarę możliwości, odgarniając kolejne warstwy zimnego lodu.
Chciało mi się płakać. Czyżby przyjaciele zostawili mnie tutaj, w środku ciemnego lasu, zupełnie samą? Pociągnęłam nosem, starając opanować łzy, napływające do moich oczu. Rozglądałam się na boki, ugniatając swoimi policzkami śnieg i tworząc sobie większe pole do manewru gałkami ocznymi, które już widziały co takiego dzieje się po bokach.
W oddali zauważyłam trzy świecące się punkty- podejrzewałam, że były to właśnie wyświetlacze komórek. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, zbliżały się w moją stronę z zawrotną szybkością. Poczułam ulgę, a zarazem mój żołądek był ściśnięty przez strach i żal.
-Lennon! Tam jest renifer! Taki prawdziwy! Musimy uciekać, bo nas goni!- Zaśmiał się Tristan, podbiegając do mnie i jakby zupełnie nic się nie stało- padł na kolana przed moją osobą i zaczął się uważnie przyglądać, nie myśląc nawet o tym, by mnie podnieść.
-Ona nie ma nóg, idioto, trzeba ją podnieść.- Z drugiej strony usłyszałam Connora, który łaskawie spróbował wyciągnąć mnie z lodowatych objęć śniegu. Na szczęście poszło sprawnie, bo miałam wrażenie, że odmarzły mi wszystkie kończyny.
Uczepiłam się szyi blondyna niczym mała, rozdygotana małpka. Chłopak nawet nie pomyślał o tym, żeby zabrać ze sobą koce, które aktualnie leżały sobie beztrosko na miejscu, w którym jeszcze przed chwilą umierałam z zimna. Powstrzymałam się od skomentowania mojego "braku nóg". Nie wiedziałam, czy było to spowodowane tym, iż czułam się beznadziejnie, czy naprawdę było mi już wszystko jedno i nawet nie mogłam wymyślić ciętej riposty, która zgasiłaby pijanego Cona.
-Lennon, gdzie ty byłaś? Żałuj, że nie widziałaś renifera!- Reszta naszej paczki na szczęście przyłączyła się do naszej trójki i ruszyliśmy wolnym  krokiem w stronę domku, w którym czekała na nas... Zapewne kolejna rundka grzanego wina. I co jak co, ale cholernie chciałam się czegoś takiego napić, by tylko nie mieć wrażenia, że ręce odpadną mi razem z głową i rozbiją się niczym kubek Tristana.
Weszliśmy jakimś cudem do domku, oczywiście spędzając przed jego drzwiami ponad pięć minut, gdyż Brad nie mógł znaleźć klamki, a Margaret wcale mu w tym nie pomagała, twierdząc, że kluczyk do wejścia schowany jest pod wycieraczką.
Zostałam położona na tej samej kanapie, na której uprzednio siedziałam z Bradley'em. Tym razem chłopcy przysunęli mebel nieco bliżej kominka, który (dzięki bogu) nadal płonął żywym ogniem. Poprosiłam Isabellę, aby przyniosła mi jakieś suche koce z góry, bo raczej na pomoc przy przebraniu z mokrego ubrania nie mogłam liczyć.
Tris oczywiście wyciągnął z walizki kolejną butelkę wina, obwieszczając radośnie, że tym razem będziemy pili z gwintu, bo po co komu jakieś głupie przyprawy, czy grzanie alkoholu w rondelku.
Bradley klapnął obok mnie, zarzucając moje nogi na swoje kolana i głaszcząc je z głupkowatym uśmiechem. Wszyscy się świetnie bawili... Oprócz mnie. Nawet Belli udzielił się nastrój jej chłopaka i zaczęła z chęcią smakować wina, podanego przez Evansa.
Już nawet nie próbowałam mówić im, żeby uważali na choinkę, która stała dokładnie na środku. Po prostu spoglądałam na nich spod byka, mając nadzieję że zaraz padną na dywan i wreszcie zasną.
Najwyższy z chłopaków, jasnowłosy smakosz wina, przechodził właśnie obok świątecznego drzewka i potknął się o swoje własne nogi. Oczywiście nie miał za co chwycić, więc złapał wystającą gałąź choinki, ciągnąc ją zaraz za sobą.  
-Tristan, nie!- Wyciągnęłam jedną rękę w jego stronę, mając nadzieję, że to zapobiegnie przykremu wypadkowi.
Choinka zachwiała się leniwie dwa razy (wraz z Tristanem), zataczając potężne koła wokół własnej osi i przechyliła się niebezpiecznie prosto na dużą, skórzaną kanapę, na której aktualnie siedziałam z Bradley'em. Zdążyłam zamknąć zacisnąć z całych sił usta i zakryć swoją głowę, by przypadkiem jedna z bombek nie rozbiła się mi na twarzy.

Otworzyłam oczy. Wszyscy patrzyli na mnie zza stołu, oczekując tego, jak skończę swoją opowieść świąteczną. Uśmiechnęłam się w duchu, karcąc samą siebie, że w taki prosty sposób przeniosłam się kilkanaście lat wstecz, kiedy jeszcze byliśmy młodzi, głupi i nie przejmowaliśmy się przyszłością, tylko chwytaliśmy dzień. Przez plecy przeszedł mi przyjemny dreszcz, świadczący o rosnącym napięciu, które kumulowało się w moim sercu.
Dałam sobie chwilę. Dosłownie chwilkę- parę sekund. Tylko tyle wystarczyło mi, aby rozpoznać w nich wszystkich te same, młode buzie, pełne radości i uśmiechu. Choć rysy naszych twarzy wyraźnie spoważniały, stały się dojrzalsze, zaczynaliśmy zauważać pierwsze zmarszczki, które świadczyły o tym, że czas płynął bardzo szybko i tak naprawdę nie wiedzieliśmy, kiedy się zestarzeliśmy. Kiedy urodziły się dzieci, kiedy widzieliśmy ich pierwsze kroki, kiedy uczyliśmy ich pierwszych słów...
Margaret wciągnęła powietrze, starając się powstrzymać łzy, przez które jej oczy zaczęły błyszczeć niczym gwiazdy. Uniosła swoje dłonie nieco wyżej, głaszcząc się po brzuchu, w którym rozwijało się nowe życie.
-I tak właśnie minęły moje pierwsze święta z waszym tatą, ciociami i wujkami. Nigdy ich nie zapomnę. Chyba do końca życia będę pamiętała smak tego grzanego wina, które przygotował nam Tristan. No i oczywiście nie zapominajmy również o trzytygodniowym pobycie w szpitalu, podczas którego leczyłam przewlekłe zapalenie płuc. - Zaśmiałam się, spoglądając na swoich przyjaciół.
-Boże. Tyle lat minęło.- Wyszeptała Margaret, łapiąc rękę Jamesa i ściskając ją jak najmocniej. Najwyraźniej sądziła, że właśnie taki gest pomoże jej powstrzymać łzy, cisnące się w kącikach oczu.  
-Tyle lat minęło, a my co roku przyjeżdżamy w to miejsce.- Wtrącił się Connor, całując małego, jasnowłosego chłopczyka, który właśnie bawił się sztućcami na stole.
-Kto by pomyślał, że po tym wszystkim nadal będziemy chcieli spędzać święta w Szwajcarii, w tym drewnianym domku?- Dołączyła się do dyskusji Isabella, która do tej pory była zajęta karmieniem swojej czarnowłosej córeczki. Jakimś cudem próbowała ją zainteresować jedzeniem na widelcu, aniżeli bawieniem się uroczą czapeczką w panterkę, którą miała założoną na swojej małej główce.
-Odkąd przekroczyliśmy jego próg, to wiedziałem, że tak łatwo się od niego nie uwolnimy.- Stwierdził z rozbawieniem James, spoglądając na Margaret i kładąc dłoń na jej brzuchu.
-Dosłownie i w przenośni, co? Spłacaliśmy dług za choinkę i wszelkie szkody przez najbliższe trzy lata.- Pokręciłam głową, nie wierząc w to wszystko.  
-Pomyśleć, że ta felerna choinka stała właśnie...- Brad odwrócił się w stronę największego okna, ale nie zdążył dokończyć swojej wypowiedzi, bo zagłuszył ją głosik, dobiegający z drugiego końca stołu.
-A wujek Tristan zrobi nam takie wino?- Spojrzałam w dół, widząc pełne nadziei oczy mojej córki.
-Leonie, wino jest dla trochę starszych od ciebie, wiesz?- Pokręcił głową Brad, biorąc nasze maleństwo na kolana i zaczynając je łaskotać po brzuchu.
-Pójdę ci zrobić soku malinowego. Zobaczysz, że będzie lepszy niż to całe wino wujka Tristana.- Margaret wstała od stołu, przesuwając prawą dłoń na swoje plecy i wzdychając przy tym ciężko. Drugą, wolną rękę wystawiła w stronę Leonie, aby ta zeskoczyła z kolan taty i podążyła za nią w stronę kuchni.
Leo przytuliła ciocię i pocałowała jej brzuszek, zatrzymując się na chwilę pomiędzy mną, a Bradley'em.
-Będę miała też siostrzyczkę? Albo braciszka?- Zapytała całkiem poważnie.
Spojrzałam na męża, starając się nie wybuchnąć śmiechem. Reszta również ledwo powstrzymała się od intensywnej reakcji, która mogłaby nieco zawstydzić moje dziecko.
-Może w następne święta bocian z Mikołajem przyjdą, co?- Brad spojrzał na mnie, unosząc jedną brew do góry i puszczając mi oczko.
-Super!- Mała zapiszczała i pociągnęła ciocię do kuchni, podskakując przy tym jak mały królik.
-Pospieszcie się trochę, bo czas odpakować prezenty!- Krzyknęła za dwójką Lissandra, wstając od stołu i zaglądając pod choinkę, udając przy tym, że łapie się za głowę z powodu ich nadmiaru. -Mikołaj w tym roku się postarał.
Nim się obejrzałam, z kuchni dobiegł radosny okrzyk Leonie, a następnie usłyszałam jej radosne tupanie, które z każdą kolejną chwilą się nasilało. Potem poczułam jedynie, że mała rączka ciągnie mnie za sukienkę.
 -Mamo, mamo! Chodź ze mną, rozdamy wszystkim prezenty.- Uśmiechnęła się.
Pogłaskałam ją czule po ciemnej główce, wpatrując się w te wielkie, czarne oczęta, które miała po Bradley'u. Odsunęłam krzesło i wstałam, ruszając z nią wolnym krokiem w stronę choinki.
Nigdy nie czułam się bardziej szczęśliwa, niż teraz.
***
Kochani moi!
Wracam do Was z prezentem na święta- tym świątecznym szocikiem, który (mam nadzieję) Wam się spodoba. :)
Ponadto chciałabym Wam wszystkim życzyć zdrowych, pogodnych i wesołych świąt, spędzonych z najbliższymi. Aby atmosfera w te wolne dni była naprawdę magiczna. Żeby nowy rok był jeszcze lepszy od poprzedniego, żeby Wam się wszystko w życiu ułożyło. Przede wszystkim życzę Wam duuużo MIŁOŚCI! Bo tylko ona, jedna z nielicznych, potrafi przywołać przyjemne uczucie ciepła, rozchodzące się po całym serduszku.
Pragnę podziękować bardzo, bardzo Gosi (@Ansomia) za wykonanie przepięknej okładki i podsunięcie paru pomysłów na mojego świątecznego shota. <3 Uzupełniłyśmy się wspólnie świeżymi myślami, wchodząc w okres "przedświątecznej gorączki"! Kocham najmocniej. <3
Od siebie chciałam na koniec dodać, że choć znikam teraz z wattpada i blogspota na długo, to cały czas piszę. Będzie to coś zupełnie innego, aniżeli GO czy Survive, bo nie planuję fanfiction, ale... Mam nadzieję, że Wam się spodoba. Cóż, ocenicie sami w przyszłości.
Tymczasem jeszcze raz życzę wesołych świąt i do napisania, misiaki! <3
Weronika. 

11 września 2014

epilog

{Taka uwaga na początek: dodałam części jedna po drugiej, także na wszelki wypadek mówię, że jest jeszcze jeden nowy rozdział przed epilogiem.}

Minęło pół roku. Parszywe pół roku od momentu, w którym Anthony wyjaśnił mi wszystko, że to on mnie potrącił. Miał wszystko idealnie zaplanowane. Wiedział, że gdy mnie skrzywdzi, już nikt nie będzie chciał na mnie spojrzeć.
Przez cały ten czas pytałam samą siebie: dlaczego? Dlaczego do cholery to właśnie mi się przytrafiło? Miałam wrażenie, że ostatnie dwa lata to był koszmar. Wszystkie nieszczęśliwe wydarzenia spadły właśnie na mnie. Na moją rodzinę, na przyjaciół. Każdy z nich ucierpiał. Każdy z nich przeszedł swój mały koniec świata. A ja? Głupia, myślałam, że poukładam sobie życie z Bradley'em Simpson'em, który za chwilę miał wydawał swój pierwszy singiel i nagrywał płytę.
Gdy siedziałam sama w pokoju, The Vamps w tym czasie całe dnie przesiadywało w studiou nagraniowym. Nie spotykałam się z nimi już tak często, jak kiedyś. Wiedziałam, że Brad nie ma odwagi spojrzeć mi w twarz bez wyrzutów sumienia. Sądził, że mu jeszcze nie wybaczyłam. A to przecież nie była jego wina! On po prostu... Po prostu był dobrym człowiekiem. Nie chciał zranić swojego kuzyna. Chciał mu pomóc, tak? Reszty nie wiedział. Nie miał pojęcia, że Anthony będzie zdolny do takiego świństwa. Nie wiedział również, że to on mnie potrącił i dlaczego to zrobił.
Historia lubiła się powtarzać. Znowu siedziałam przed oknem, wpatrując się w to samo miejsce, w którym we śnie widziałam Bradley'a. Swojego Bradley'a, który nazwał mnie pandą. Zamknęłam na chwilę oczy, żeby przypomnieć sobie te wszystkie dobre wizje, powstające w moim umyśle. Byłam wrakiem człowieka. Chciałam jak najszybciej umrzeć.
I właśnie wtedy, kiedy wpatrywałam się bezsensownie w szarość ulicy, na chodniku ujrzałam sylwetkę w czerwonej kurtce. Zmarszczyłam brwi, rozpoznając ciemną, bujną czuprynę loków na głowie. Moje serce przyspieszyło, gdy chłopak uniósł głowę do góry i uśmiechnął się w stronę mojego okna. Ruszył truchtem do wejścia, znikając za parapetem.
Odkręciłam wózek w stronę drzwi od mojego pokoju i czekałam. Nasłuchiwałam jego kroków, które z każdym kolejnym stopniem się nasilały. Później zapukał. Rzuciłam słabym głosem "proszę" i przechyliłam głowę na prawą stronę, by się mu lepiej przyjrzeć.
-Cześć, Lennon. Jak się czujesz?- Uśmiechnął się do mnie niepewnie, podchodząc do wózka i kucając przed nim, żeby lepiej widzieć moją twarz.
Uniosłam smutne wejrzenie swoich ciemnych ocząt na jego twarz. Zmienił się. Choć minęło zaledwie sześć miesięcy, to nieco zmężniał. Obciął włosy, zmienił styl ubierania...
-W porządku.- Odparłam, oczywiście kłamiąc. Odkąd zderzyłam się po raz drugi z prawdą dotyczącą mojego wypadku, sądziłam, że musiałam przejść przez całą rehabilitację raz jeszcze. Od momentu, w którym przebudziłam się w szpitalu.
Brad uśmiechnął się ponownie, już nieco pewniej i położył swoją dłoń na moim kolanie.
-Lennon... Ja muszę ci coś powiedzieć.- Uniosłam zmęczone oczy na jego sylwetkę i uważnie oceniłam czekoladowe oczy, które wpatrywały się we mnie z uwagą. - Joe chciał, żeby The Vamps poleciało z nim do Hiszpanii. Wiesz, reklama, kontakt z fanami. To wielka okazja, żeby osiągnąć upragniony cel.- Mówił cicho.
Wstrzymałam oddech, chwytając jego rękę czym prędzej i ściskając ją z całych sił. Żołądek podskoczył mi do gardła.
-Hiszpania...? S-samolot? - Wybąkałam, starając się opanować łzy. Nie. Nie mogłam mu na to pozwolić. Nie mogłam.
Chłopak pokiwał energicznie głową.
-Wrócimy za dwa tygodnie. To spełnienie naszych marzeń. Gdy już zarobimy trochę pieniędzy, zabierzemy cię do Los Angeles.- Również uściskał moją rękę. Opowiadał mi o tym wszystkim z taką pasją... A ja czułam, jak serce pęka na dwie równe części, a później zamienia się w pył, który z łatwością porwie wiatr.
-Brad... -Próbowałam mu wszystko wyjaśnić. Powiedzieć, że nie może jechać. Że mu zabraniam, ale... Głos ugrzązł mi w gardle.
-Nie martw się, wszystko będzie dobrze.- Raptownie mi przerwał, głaszcząc kciukiem wierzch mej dłoni.
Podniósł się z ziemi, biorąc głębszy wdech. Stał tak jeszcze przez chwilę, wpatrując się uważnie w moje oblicze. Później odwrócił się do mnie tyłem, aby ruszyć do wyjścia.
Wyciągnęłam w jego stronę rękę, otwierając buzię. Krzyczałam. Bezgłośnie krzyczałam. Błagałam, żeby zostawał. Nie słuchał.
Widziałam drzwi od swojego pokoju, które zamykały się powoli- zupełnie tak, jakbym oglądała film w zwolnionym tempie. Próbowałam opanować oddech, żeby przypadkiem nie wybuchnąć jeszcze wtedy, kiedy Brad spoglądał na moją przerażoną twarz. Wychylił się ostatni raz, przez małą szparę i oparł czuprynę o futrynę. Westchnął raz jeszcze, jakby chciał podkreślić, że dla niego to również jest bardzo trudne.
-Widzimy się już niedługo, Lennon. -To były ostatnie słowa, które usłyszałam. Później Brad zamknął za sobą drzwi, zostawiając mnie zupełnie samą.


***

Moi kochani!
Dziękuję za te wszystkie wspólne chwile. Dziękuję za ciepłe komentarze, za wszystkie głosy, które oddaliście na Głęboki Oddech. Jest mi ciężko kończyć przygody Lennon, bo włożyłam w to opowiadanie całe moje serce i... Każdemu autorowi łezka się kręci w oku, gdy przychodzi ten ostatni moment, kiedy pisze się ostatnie zdanie w opowiadaniu.
Ta książka miała być dla kogoś. I uwierzcie, nie chciałam, aby kończyła się na 17 rozdziale i epilogu. Planowałam długich 30 części. Lennon miała piec z chłopakami ciasteczka, aby oddać pieniądze wujkowi Margaret... Miała lecieć z nimi do Los Angeles, gdy Joe się już zdecydował, że zaopiekuje się The Vamps. Dużo było pomysłów, choć zakończenie ustaliłam z góry- podobnie jak w pierwszej części historii.
Głęboki Oddech był pisany dla kogoś. Kogoś, z kim już nie utrzymuję kontaktu i nie widzę najmniejszego sensu, żeby dalej to ciągnąć. Po prostu chcę o paru rzeczach zapomnieć, a gdy siadam do pisania owego fanfiction, szlag mnie trafia, bo wspomnienia wracają na nowo. Już przed wakacjami pisałam GO na siłę, a nie chciałam Wam dawać beznadziejnej historii. Jak już mówiłam- chciałam pisać z sercem. A tego serca do przygód Lennon w ostatnich rozdziałach mi zabrakło. 
Ponadto zaczynają mi się studia. Nie będę miała czasu na pisanie, wklejanie regularnie rozdziałów. Czas zacząć dorosłe życie. Czas coś zmienić. 
Tak więc dziękuję wszystkim raz jeszcze i oficjalnie kończę przygodę z Lennon. Niech sobie odpocznie, zasługuje na to.
Do zobaczenia w innych opowiadaniach- kiedyś, w niedalekiej przyszłości.
 Weronika.