11 września 2014

epilog

{Taka uwaga na początek: dodałam części jedna po drugiej, także na wszelki wypadek mówię, że jest jeszcze jeden nowy rozdział przed epilogiem.}

Minęło pół roku. Parszywe pół roku od momentu, w którym Anthony wyjaśnił mi wszystko, że to on mnie potrącił. Miał wszystko idealnie zaplanowane. Wiedział, że gdy mnie skrzywdzi, już nikt nie będzie chciał na mnie spojrzeć.
Przez cały ten czas pytałam samą siebie: dlaczego? Dlaczego do cholery to właśnie mi się przytrafiło? Miałam wrażenie, że ostatnie dwa lata to był koszmar. Wszystkie nieszczęśliwe wydarzenia spadły właśnie na mnie. Na moją rodzinę, na przyjaciół. Każdy z nich ucierpiał. Każdy z nich przeszedł swój mały koniec świata. A ja? Głupia, myślałam, że poukładam sobie życie z Bradley'em Simpson'em, który za chwilę miał wydawał swój pierwszy singiel i nagrywał płytę.
Gdy siedziałam sama w pokoju, The Vamps w tym czasie całe dnie przesiadywało w studiou nagraniowym. Nie spotykałam się z nimi już tak często, jak kiedyś. Wiedziałam, że Brad nie ma odwagi spojrzeć mi w twarz bez wyrzutów sumienia. Sądził, że mu jeszcze nie wybaczyłam. A to przecież nie była jego wina! On po prostu... Po prostu był dobrym człowiekiem. Nie chciał zranić swojego kuzyna. Chciał mu pomóc, tak? Reszty nie wiedział. Nie miał pojęcia, że Anthony będzie zdolny do takiego świństwa. Nie wiedział również, że to on mnie potrącił i dlaczego to zrobił.
Historia lubiła się powtarzać. Znowu siedziałam przed oknem, wpatrując się w to samo miejsce, w którym we śnie widziałam Bradley'a. Swojego Bradley'a, który nazwał mnie pandą. Zamknęłam na chwilę oczy, żeby przypomnieć sobie te wszystkie dobre wizje, powstające w moim umyśle. Byłam wrakiem człowieka. Chciałam jak najszybciej umrzeć.
I właśnie wtedy, kiedy wpatrywałam się bezsensownie w szarość ulicy, na chodniku ujrzałam sylwetkę w czerwonej kurtce. Zmarszczyłam brwi, rozpoznając ciemną, bujną czuprynę loków na głowie. Moje serce przyspieszyło, gdy chłopak uniósł głowę do góry i uśmiechnął się w stronę mojego okna. Ruszył truchtem do wejścia, znikając za parapetem.
Odkręciłam wózek w stronę drzwi od mojego pokoju i czekałam. Nasłuchiwałam jego kroków, które z każdym kolejnym stopniem się nasilały. Później zapukał. Rzuciłam słabym głosem "proszę" i przechyliłam głowę na prawą stronę, by się mu lepiej przyjrzeć.
-Cześć, Lennon. Jak się czujesz?- Uśmiechnął się do mnie niepewnie, podchodząc do wózka i kucając przed nim, żeby lepiej widzieć moją twarz.
Uniosłam smutne wejrzenie swoich ciemnych ocząt na jego twarz. Zmienił się. Choć minęło zaledwie sześć miesięcy, to nieco zmężniał. Obciął włosy, zmienił styl ubierania...
-W porządku.- Odparłam, oczywiście kłamiąc. Odkąd zderzyłam się po raz drugi z prawdą dotyczącą mojego wypadku, sądziłam, że musiałam przejść przez całą rehabilitację raz jeszcze. Od momentu, w którym przebudziłam się w szpitalu.
Brad uśmiechnął się ponownie, już nieco pewniej i położył swoją dłoń na moim kolanie.
-Lennon... Ja muszę ci coś powiedzieć.- Uniosłam zmęczone oczy na jego sylwetkę i uważnie oceniłam czekoladowe oczy, które wpatrywały się we mnie z uwagą. - Joe chciał, żeby The Vamps poleciało z nim do Hiszpanii. Wiesz, reklama, kontakt z fanami. To wielka okazja, żeby osiągnąć upragniony cel.- Mówił cicho.
Wstrzymałam oddech, chwytając jego rękę czym prędzej i ściskając ją z całych sił. Żołądek podskoczył mi do gardła.
-Hiszpania...? S-samolot? - Wybąkałam, starając się opanować łzy. Nie. Nie mogłam mu na to pozwolić. Nie mogłam.
Chłopak pokiwał energicznie głową.
-Wrócimy za dwa tygodnie. To spełnienie naszych marzeń. Gdy już zarobimy trochę pieniędzy, zabierzemy cię do Los Angeles.- Również uściskał moją rękę. Opowiadał mi o tym wszystkim z taką pasją... A ja czułam, jak serce pęka na dwie równe części, a później zamienia się w pył, który z łatwością porwie wiatr.
-Brad... -Próbowałam mu wszystko wyjaśnić. Powiedzieć, że nie może jechać. Że mu zabraniam, ale... Głos ugrzązł mi w gardle.
-Nie martw się, wszystko będzie dobrze.- Raptownie mi przerwał, głaszcząc kciukiem wierzch mej dłoni.
Podniósł się z ziemi, biorąc głębszy wdech. Stał tak jeszcze przez chwilę, wpatrując się uważnie w moje oblicze. Później odwrócił się do mnie tyłem, aby ruszyć do wyjścia.
Wyciągnęłam w jego stronę rękę, otwierając buzię. Krzyczałam. Bezgłośnie krzyczałam. Błagałam, żeby zostawał. Nie słuchał.
Widziałam drzwi od swojego pokoju, które zamykały się powoli- zupełnie tak, jakbym oglądała film w zwolnionym tempie. Próbowałam opanować oddech, żeby przypadkiem nie wybuchnąć jeszcze wtedy, kiedy Brad spoglądał na moją przerażoną twarz. Wychylił się ostatni raz, przez małą szparę i oparł czuprynę o futrynę. Westchnął raz jeszcze, jakby chciał podkreślić, że dla niego to również jest bardzo trudne.
-Widzimy się już niedługo, Lennon. -To były ostatnie słowa, które usłyszałam. Później Brad zamknął za sobą drzwi, zostawiając mnie zupełnie samą.


***

Moi kochani!
Dziękuję za te wszystkie wspólne chwile. Dziękuję za ciepłe komentarze, za wszystkie głosy, które oddaliście na Głęboki Oddech. Jest mi ciężko kończyć przygody Lennon, bo włożyłam w to opowiadanie całe moje serce i... Każdemu autorowi łezka się kręci w oku, gdy przychodzi ten ostatni moment, kiedy pisze się ostatnie zdanie w opowiadaniu.
Ta książka miała być dla kogoś. I uwierzcie, nie chciałam, aby kończyła się na 17 rozdziale i epilogu. Planowałam długich 30 części. Lennon miała piec z chłopakami ciasteczka, aby oddać pieniądze wujkowi Margaret... Miała lecieć z nimi do Los Angeles, gdy Joe się już zdecydował, że zaopiekuje się The Vamps. Dużo było pomysłów, choć zakończenie ustaliłam z góry- podobnie jak w pierwszej części historii.
Głęboki Oddech był pisany dla kogoś. Kogoś, z kim już nie utrzymuję kontaktu i nie widzę najmniejszego sensu, żeby dalej to ciągnąć. Po prostu chcę o paru rzeczach zapomnieć, a gdy siadam do pisania owego fanfiction, szlag mnie trafia, bo wspomnienia wracają na nowo. Już przed wakacjami pisałam GO na siłę, a nie chciałam Wam dawać beznadziejnej historii. Jak już mówiłam- chciałam pisać z sercem. A tego serca do przygód Lennon w ostatnich rozdziałach mi zabrakło. 
Ponadto zaczynają mi się studia. Nie będę miała czasu na pisanie, wklejanie regularnie rozdziałów. Czas zacząć dorosłe życie. Czas coś zmienić. 
Tak więc dziękuję wszystkim raz jeszcze i oficjalnie kończę przygodę z Lennon. Niech sobie odpocznie, zasługuje na to.
Do zobaczenia w innych opowiadaniach- kiedyś, w niedalekiej przyszłości.
 Weronika. 


{17} gdzie jest Lennon?

Był środek nocy. Po dosyć ciężkich i jakże długich godzinach nagrywania kolejnego cover'u na youtube, położyłem się trochę wcześniej spać, aby na drugi dzień nie zachowywać się niczym zombie z planu "The Walking Dead". Chłopaki już i tak na mnie narzekali, że notorycznie spóźniam się na próby i tracę jakiekolwiek chęci na tworzenie nowych piosenek. Z jednej strony mówili, iż mnie rozumieją, ale z drugiej... Widziałem te krzywe spojrzenia, rzucane w moją stronę i ciche westchnięcia, przepełnione goryczą i żalem. Racja, zespół był równie ważny co i życie prywatne, ale cały czas myślałem o Lennon. Ta dziewczyna zaprzątała mi głowę bardziej niż Liberty. Z tego właśnie powodu czułem się fatalnie- zupełnie tak, jakbym zdradzał swoją ukochaną, choć tak naprawdę nikt nie mógł mi tego zarzucić. Czyżby Lenn stała się dla mnie najważniejsza?... Ciężko to było stwierdzić po paru miesiącach znajomości. Libby znałem od małego. Wychowywaliśmy się razem i spędzaliśmy całe dnie ze sobą. Nasza znajomość rozkręcała się dopiero teraz, kiedy jeszcze uczyliśmy się w liceum i czekał nas bal ostatnich klas. Pytanie tylko czy... Czy ta relacja nadal miała sens, skoro u jednej z połówek uczucie powoli wygasało?
No i właśnie wtedy, kiedy sądziłem, że wszystko powoli zaczyna się układać, moja dziewczyna powiedziała mi całą prawdę o Lennon i Lisie. Byłem w totalnym szoku. Nie spodziewałem się, że te dwie dziewczyny, które tyle z nami przeszły w Leeds, będą zdolne do czegoś takiego. Ponadto cały czas przed oczami miałem scenę, podczas której Lennon zaczyna płakać, a Liberty krzyczy na nią i ma pretensje o przebitą oponę. Potrzebowałem spokoju. Spokoju od tego przeklętego dnia. Zbyt dużo rzeczy jak na mój słaby organizm.
W ciepłym łóżku wylądowałem o godzinie dwudziestej. Niemalże od razu odpłynąłem, zostając pochłonięty przez czarną otchłań Krainy Snów. Ocknąłem się dopiero wtedy, kiedy moja komórka niebezpiecznie zawibrowała na komodzie, znajdującej się obok łóżka. Otworzyłem jedno oko, a następnie drugie, rozglądając się nieprzytomnie po pokoju. Nie podnosząc się z poduszki, wyciągnąłem rękę po telefon i odchrząknąłem, przeklinając w myślach osobę, która do mnie zadzwoniła. 
-H-halo?- Wymruczałem do słuchawki, przecierając dłonią twarz.
-Bradley! Ty głupi palancie!- Wykrzyczał znajomy głos z drugiej strony słuchawki. Co jak co, ale nikt nie chciałby się dowiedzieć o pierwszej w nocy, że jest "głupim palantem". Podniosłem się z łóżka, opierając plecy o ścianę i usiadłem po turecku. Oczy same mi się zamykały i straszliwie ciężko było mi myśleć, któż to taki wydzwania do mnie o późnej porze.
-Kto mówi?- Zapytałem, powstrzymując ziewanie przyłożeniem dłoni do ust. Podrapałem się po głowie, rozczochrując ciemne pukle włosów jeszcze bardziej.
-No jak to kto? Lisa!- Wrzasnęła dziewczyna. Głos jej się zaczął łamać. Zmarszczyłem brwi, oczekując kolejnych informacji, które mogłyby wytłumaczyć tak późny telefon.- Kurwa, Bradley! Zabiję cię! Zabiję cię własnymi rękami! Lennon zniknęła, rozumiesz? A to wszystko twoja wina! Twoja, słyszysz?! I tej twojej pierdolonej dziuni, która nagadała ci kłamstw!- Te słowa zadziałały na mnie jak wiadro lodowatej wody. Odrzuciłem białą kołdrę na bok i od razu podniosłem się z materaca, łapiąc się wolną ręką za głowę. Rozejrzałem się po podłodze, na której leżały porozrzucane ubrania. Miałem ochotę wyjść z domu w samych bokserkach, aby tylko natychmiastowo odnaleźć Cartwright. Jutrzejsze romantyczne spotkanie z Sheard w kawiarni straciło swoją wartość.
-Że... Że co? Mogłabyś mi to wszystko wytłumaczyć na spokojnie?- Zapytałem, zapalając światło i chwytając nieco zniszczone jeansy, które wisiały na krześle od komputera.
-Nie wróciła na noc do domu! Jej matka do mnie dzwoniła i pytała się, czy Lennon przypadkiem nie zasiedziała się u mnie... Ale kurwa, Brad, ona nawet wczoraj do mnie nie wstąpiła! Jechała sama na tą cholerną rehabilitację. Boże... Dlaczego z nią nie poszłam, dlaczego! -Zacząłem skakać po całym pokoju, próbując wcisnąć na swój tyłek spodnie.
-Czekaj, Lisa... Uspokój się. To nie ma sensu. -Odsapnąłem dopiero wtedy, kiedy udało mi się zapiąć rozporek. Przytrzymując telefon ramieniem, ruszyłem do szafki, w której trzymałem resztę swoich ubrań. Drżącymi rękoma wyciągnąłem pierwszą lepszą czerwoną bluzkę i założyłem, odrywając komórkę od ucha.
-Jak mam być spokojna! Moja przyjaciółka gdzieś zniknęła! Jak ty to sobie wyobrażasz?!- Pisnęła Lissandra.
-Boże, nie krzycz tak, kobieto!- Złapałem się za głowę, bo mój umysł nie zaakceptował takich wysokich dźwięków, jakie z siebie wydała Finnigan. -Lisa, teraz ty posłuchaj mnie. Jestem u babci. Właśnie się ubrałem, za pięć minut będę pod twoim domem. -Rozłączyłem się, wsadzając komórkę do kieszeni spodni.
Nie wiedziałem co robię. Czy środek nocy rzeczywiście był dobrą porą na podejmowanie jakichkolwiek decyzji?
W środku swojej głowy miałem pustkę. Cholerną, pieprzoną pustkę, żal do samego siebie i Liberty.
Wyszedłem z pokoju, starając się nie narobić hałasu. Moja babcia zapewne spała i nie chciałem jej zrywać na nogi.
Wiedziałem u kogo może być Lennon. I brzydziłem się tego, że posiadałem takie informacje.
Mój kuzyn, Anthony O'Neil, od dziecka był jakiś inny. Ciotka z wujkiem sądzili, że to normalne, a nawet niezwykłe, bo nie zachowuje się tak, jak reszta swoich rówieśników. On ciągle powtarzał, że jest przeklęty. Że nikt nie chce się z nim bawić, bo ma w sobie coś odpychającego. Tylko ja go rozumiałem i próbowałem zajrzeć do jego dziwnego, nieco zmodyfikowanego świata. I wierzyłem w niego. Naprawdę wierzyłem! Nawet wtedy, kiedy okazało się, że ma schizofrenię. Że jest niepoczytalny. Że musi brać leki, bo inaczej nie będzie funkcjonował normalnie.
Odpędzając od siebie najczarniejsze myśli, zbiegłem po schodach w dół, chwytając skórzaną kurtkę i wychodząc cicho z domu. Ruszyłem pędem przed siebie- czarną ulicą, którą oświetlały jedynie żółte lampy, znajdujące się po bokach. Nie zważałem na kałuże, które rozbryzgiwały się na boki i moczyły mi nogawki.
-Bradley!- Przerażającą ciszę przeciął krzyk Lisy. Zauważyłem jej ciemną sylwetkę, która również biegła w moją stronę. Zwolniłem nieco i... Gdy znalazła się wystarczająco blisko, dostałem od niej w twarz. Później tylko było gorzej- zaczęła bić mnie pięściami w klatkę piersiową, płacząc przy tym na cały głos i krzycząc, że to moja wina.
-Ty cholerny dupku! Ty pieprzony dupku! Jak mogłeś uwierzyć tej swojej dziuni w te wszystkie kłamstwa? Lennon przez ciebie uciekła! Albo popełniła samobójstwo! -Nie przestawała na mnie wrzeszczeć.
W końcu złapałem chude dłonie dziewczyny, odsuwając ją nieco od siebie. Z trudem mi to przyszło, bo nadal okładała mnie jakbym był workiem treningowym.
-Spokojnie. Lisa, spokojnie! Daj mi to wszystko wytłumaczyć!- Jakoś udało mi się przerwać jej wrzaski. Ścisnąłem mocniej nadgarstki rudowłosej i natychmiastowo puściłem. -Chyba wiem gdzie jest Lennon.
Dziewczyna zerknęła na mnie swoimi wielkimi oczami i otworzyła szeroko buzię, oczekując na wyjaśnienie.
Tak naprawdę nie wiedziałem od czego mam zacząć.
-Anthony się zakochał. I to nie byłaś ty, Lisa.- Mruknąłem i spuściłem wzrok, żeby nie patrzeć na jej rozczarowaną twarz.- Tu chodziło o Lennon. Nie wiedziałem dlaczego spodobała mu się ona. Mówił, że się wyróżnia, bo jeździ na wózku. Że jest taka sama jak on. Że będą do siebie pasowali. Ja miałem tylko wybadać sprawę. Poznać twoją przyjaciółkę, dowiedzieć się czy kogoś ma. Sądziłem, że wszystko będzie w porządku, ale sytuacja wymsknęła się spod kontroli. Nie rozumiałem Tony'ego dlaczego podczas chodzenia z tobą, on cały czas mi nawijał o Lennon. Chyba byłaś tylko przykrywką, żeby mógł się do niej zbliżyć.
Czułem, jak w Lisie wzrasta niechęć do mojej osoby. Poczułem to również na swoim barku, w który mi od razu przywaliła.
-Ty to wszystko wiedziałeś! Dlaczego nic nie mówiłeś? -Zapytała, zmieniając ton w głosie na zupełnie inny, niż przed chwilą.
-Zrozum, Anthony to mój kuzyn! Chciałem mu pomóc. Przecież wiesz, że jest chory! Nie pomyślałem tylko o tym, że będzie zdolny, żeby posunąć się do takiego czynu. -Zatrzymałem się na chwilę, rozmasowując obolałe ramię i spoglądając na Lisę.- Że... Że zatrzyma Lennon na siłę.
-Co? Jak to na siłę? To znaczy, że on przetrzymuje Lennon? Wiesz gdzie mogą być?- Lisa przestąpiła z nogi na nogę, łapiąc się za głowę.
-Znam miejsce, w którym zwykle chował się Anthony. Miejmy nadzieję, że się odnajdą i wszyscy ze spokojem wrócą do domu.- Wziąłem głęboki wdech rześkiego powietrza i ruszyłem w głąb osiedla, machając Lisie ręką, żeby pobiegła za mną.
Skrytka była niczym innym, jak opuszczonym garażem z mnóstwem pomieszczeń. Owa baza znajdowała się parę ulic dalej od domu mojej babci. Jej wielki budynek ujrzałem już z oddali- bez problemu rozpoznałem również wybite szyby.
W środku przywitał nas znajomy zapach benzyny i starości. Wyjąłem z kieszeni komórkę, coby oświetliła nam fragment podłogi swoim wyświetlaczem. Ruszyliśmy w stronę drugich drzwi, prowadzących do piwnicy.
-Chodź.- Wyszeptałem do Lisy, która przyczepiła się do mojego ramienia. Była przerażona. Słyszałem jej przyspieszony oddech. Cały czas drżała z przejęcia i płaczu. Bardzo martwiła się o Lennon.
Pokonałem pierwszy stopień, odwracając się do tyłu i upewniając, czy Lissandra rzeczywiście za mną podąża. Pociągała nosem, ale była dzielna.
W połowie schodów usłyszałem płacz dziewczyny. Znajomej dziewczyny. Przyspieszyłem, nie zważając na to, czy ktoś nas usłyszy, czy nie.
-Anthony! Zostaw ją!- Lisa przecięła głuchy płacz Lennon. Wyminęła mnie, rzucając się w jej stronę. Słabe światło delikatnie okalało sylwetkę mojego kuzyna, który siedział Lenn na brzuchu i ciągnął ją za włosy. Ciemnowłosa była przerażona.
Nogi się pode mną ugięły. Jak mogłem darzyć zaufaniem chorą osobę?
Podbiegłem do nich, chwytając Tony'ego za bluzkę. Ścisnąłem pięści na jego klatce z całej siły i popchnąłem na ścianę. Odwróciłem się do Lennon, nad którą już czuwała przerażona Lisa.
-Co wy do cholery...?- Wrzasnął rozzłoszczony O'Neil, próbując się podnieść. Na szczęście uderzenie o twardą strukturę ściany nieco go ogłuszyło.
-Nie ruszaj się! Nie podchodź do nas!- Wrzasnęła Lisa, poprawiając Lennon brązowe włosy, które przyczepiły się do jej spoconego czoła.
Przykucnąłem przed jej sylwetką i powoli, ostrożnie, uniosłem do góry. Była leciutka niczym piórko i coraz słabsza. Nawet nie oparła się dłońmi o mój kark- zwisała bezwiednie z ramion, opuszczając głowę i próbując otworzyć szerzej oczy.
-Dzwoń na policję, szybko!- Krzyknąłem do Lisy i zacząłem biec do wyjścia. Musiałem jak najszybciej ją stąd zabrać. Przy drzwiach odwróciłem się tyłem i popchnąłem je swoim bokiem. Przywitało nas świeże powietrze i blask lamp na ulicy. Wybiegłem na trawnik, upadając z Cartwright na kolana.
-Boże, Lennon... Ja przepraszam, tak bardzo cię przepraszam. To wszystko moja wina.- Głos mi się łamał, a łzy już dawno zaczęły lecieć ciurkiem po moich bladych policzkach. Trzymałem ją na rękach- spoglądała na mnie swoimi wielkimi, ciemnymi oczami i otwierała usta, żeby coś powiedzieć, ale nie mogła wydać z siebie żadnego dźwięku. Była słaba. Czułem, jak powoli gaśnie w moich ramionach. Jak ciemność zabiera mi jej duszę, ciało, umysł.
-Nawet po najgorszej burzy wychodzi słońce, nie pamiętasz? - Wymamrotała, posyłając mi blady uśmiech.
Ująłem twarz dziewczyny w swoje drżące dłonie i starłem słone łzy, które zatrzymały się na jej jasnych policzkach. Nie odrywała ode mnie wzroku. Wpatrywała się prosto w moje oczy, choć była tak zmęczona, że obserwowała mnie uważnie spod do połowy przymrużonych powiek.

Wtuliłem się w jej kruche, zmarznięte ciało. Rozbeczałem się niczym małe dziecko, słysząc piskliwy dźwięk syreny policji, która już nadjeżdżała. Wszystko będzie dobrze... Będzie dobrze.

9 września 2014

{16} jesteś moją własnością

Jako, że nie mieliśmy czym wrócić, wujek Margaret musiał nam również pożyczyć pieniądze na pociąg. Czuliśmy się tak źle, jak tylko można się było czuć. Przez całą drogę powrotną James zastanawiał się, jak powie rodzicom, że ich samochód stoi dwie godziny stąd, gdzieś w lesie, cały w robakach i błocie. Tristan wymyślał przeróżne wymówki- a jedna była głupsza od drugiej. Pomińmy już te wszystkie przesiadki z pociągów do taksówek i autobusów.
Po pięciu męczących godzinach wreszcie ujrzeliśmy znajomy domek babci Bradley'a. Miejsce, z którego dwa dni temu wyruszaliśmy do Leeds. Każdy z nas odetchnął z ulgą i ruszył wolnym krokiem w stronę drzwi.
Nagle- ni z tego, ni z owego, przed nami wyrosła sylwetka dobrze znanej, czarnowłosej dziewczyny.
-Cześć!- Zaszczebiotała Libby, która właśnie wysiadła z czarnego samochodu i rzuciła się Bradley'owi na szyję. Później oczywiście przywitała się również soczystym buziakiem z Margaret. -No i jak było? Załatwiliście coś?- Zapytała, uroczo się uśmiechając. Przy okazji zmierzyła mnie i Lissandrę wzrokiem, który mówił "lepiej stąd spadajcie, bo chcę pobyć ze swoim chłopakiem sama".
-Pomijając przeciwności losu wszystko minęło w porządku. Mieliśmy naprawdę dobrą ekipę, która wspierała siebie na każdym kroku. -Odpowiedział spokojnie loczek, posyłając nam dłuższe spojrzenie, połączone z promiennym uśmiechem.
Przygryzłam dolną wargę, odwzajemniając ów pozytywny grymas na jego buzi.
-W porządku?! Już nie spotkałem czarnowłosej piękności, która zrobiła jajecznicę w windzie. I ty sądzisz, że wszystko minęło w porządku?...- Wtrącił się Tristan, który wydawał z siebie takie żałosne jęki, że nawet mnie się serce krajało.
Oczywiście- wszyscy zapomnieli o zepsutym samochodzie, nocowaniu w wilgotnej stodole, kupnie roweru, przejażdżce traktorem i sianie we włosach.
Wzruszyłam ramionami. Jedyne, o czym aktualnie myślałam, to było łóżko. Moje, miękkie łóżko, które nie równało się z luksusowym posłaniem w hotelu w Leeds. 
-Jesteśmy padnięte. Będziemy już iść do domu. Widzimy się niedługo, tak? - Lisa przysunęła wózek do siebie i położyła swoje dłonie na mych ramionach.
Chłopaki pożegnali się z nami zwykłym "cześć" czy machaniem ręką. Obejrzałam się jeszcze za siebie i zauważyłam, że oni również ruszali w swoje strony, nie zajmując czasu Simpson'owi.
Akurat wtedy, kiedy przechodziłyśmy obok ściany domu, która znajdowała się od strony salonu, Liberty wraz z loczkiem usiedli na kanapie. Okno było uchylone i każde, nawet najcichsze słowo wypływało na zewnątrz, docierając do naszych uszu.
-Bradley. Muszę z tobą porozmawiać. Chodzi o te twoje nowe koleżanki. - Usłyszałyśmy cichy głos Liberty.
-Ćśś. Czekaj.- Mruknęła do mnie Lisa, która zatrzymała się pod oknem salonu,  w którym się znajdowali.
-Martwię się o ciebie. Skupiasz całą swoją uwagę na nich. Ponadto jak możesz zadawać się z oszustkami? Wiesz, że Lennon jest biedna i kradnie w sklepie? Ten wózek to idealna przykrywka, żeby nikt się nie zorientował!- Opadła mi szczęka. Po prostu... Miałam ochotę wparować tam jeszcze raz i rzucić się na nią z pazurami. -A ta ruda... Szkoda słów. Mam nadzieję, że jeszcze nie wcisnęła ci narkotyków? Przecież mógłbyś stracić głos już na zawsze!
Dalej nie chciałyśmy już tego słuchać. Lissandra prychnęła niczym rozzłoszczona kocica i ruszyła na podjazd, gdzie stał czarny samochód.
-Lisa? Gdzie ty do jasnej cholery idziesz?- Niemalże wykrzyczałam, gdy Lissandra wyciągnęła z torebki scyzoryk swego ojca. Ostrze błysnęło złowrogo w słońcu.   -Od kiedy nosisz w swojej torebce TAKIE przedmioty?- Zapytałam ze zdziwieniem, ruszając wózkiem po chodniku, który prowadził do pojazdu, beztrosko stojącego sobie obok garażu.
-Przymknij się, Lennon. -Matko, Lisa chyba po raz pierwszy odezwała się do mnie w ten sposób. Pokręciłam z niedowierzaniem głową, marszcząc brwi.
-Czekaj... Co ty chcesz zrobić?- Zerknęłam w panice na okno od salonu, w którym znajdował się Bradley oraz Liberty.
Przyjaciółka wzruszyła ramionami i wyszczerzyła się do mnie, chwytając uchwyt scyzoryka tak mocno, że białe knykcie poczęły prześwitywać jej przez cienką skórę.
-Liberty nie ma prawa mówić o nas takich rzeczy. -Powiedziała tylko, kucając przy oponie czarnego samochodu i z całej siły wbiła ostrze w czarną gumę, gdzieś przy feldze.
-Boże, jesteś pewna, że to samochód Liberty?- Wlepiłam ciemne tęczówki w szybę. Cholernie bałam się, że zaraz wyjdą z domu i przyłapią nas.
-Oczywiście. Przyjechała nim. Z resztą... Co mnie to obchodzi czy to jej własność, czy może jej rodziców. Ważne, że nie będzie miała jak pojechać na randkę. I pewnie dostanie w domu ochrzan, że jeździła jak idiotka.
Powietrze automatycznie wydostało się na zewnątrz, rozsiewając wokół charakterystyczny, syczący dźwięk. Finnigan zaśmiała się nerwowo, zamykając ostrze i ponownie się uśmiechając. Wyglądała niczym mała, zdesperowana psychopatka.
-Dobra, Brad. Spotkamy się na miejscu.- Gdy usłyszałam szczęk otwieranych drzwi oraz charakterystyczny głos Liberty, zamarłam. Spojrzałam na Lissandrę, która była blada niczym ściana.
-O kurwa! Spierdalamy!- Lisa schowała scyzoryk do torebki i chwyciła mój wózek, aby w jednej sekundzie go wykręcić i zniknąć za ścianą domu babci Bradley'a. Nie wiedziałam co się działo. Serce biło mi w gardle, skutecznie zagłuszając rozmowy naszych znajomych.
-Co to do kurwy nędzy ma znaczyć?!- Usłyszałam piskliwy krzyk Liberty, który rozniósł się po całym osiedlu.  Tupot jej szpilek niebezpiecznie nasilał się. Szła w naszą stronę. Szła...
-Wiedziałam! - Wybuchła w końcu, przyłapując mnie i Lisę ze scyzorykiem w dłoni. -Mówiłam, żebyś się z nimi nie zadawał. Przecież to prostaczki. Popatrz jak mnie potraktowały. -Syczała przez zaciśnięte zęby, odgarniając ciemne włosy na plecy.
-Lennon... Lisa... Co wy...?- Wymamrotał Bradley, spoglądając na nas z otwartą buzią.
Czułam się fatalnie. Już nie chodziło o Liberty. Zależało mi na Bradley'u i nie mogłam patrzeć na jego wielkie, czekoladowe, pełne wyrzutu oczęta.
-Ja... Ja...- Zaczęłam, ale głos zatrzymał mi się w przełyku. Łzy natychmiastowo napłynęły mi do oczu. Dolna warga niebezpiecznie zadrżała, a palce zacisnęły się na delikatnym materiale bluzki.
-Zawiodłem się na was. Myślałem, że jesteście inne. Jak mogłyście?- Wyszeptał, marszcząc brwi.
-A ty, Brad? Jak mogłeś słuchać tych wszystkich głupot o nas? Jeszcze przed chwilą, w salonie? Proszę bardzo- wybieraj sobie pomiędzy oczernionymi przyjaciółmi, a tą sztuczną mordą!- Wypaliła Lissandra, nie mogąc już dłużej wytrzymać.
Rudowłosa niebezpiecznie zbliżyła się do dziewczyny Simpson'a i wycelowała w jej szyję czubkiem scyzoryka, którego ostrze wystrzeliło ze skrytki.
-To wariatki! Skończ z nimi natychmiast!- Jęknęła przeciągle Liberty, chowając się za plecami chłopaka.
 Byłam obok tego wszystkiego. Niby w centrum całej kłótni, a jednak głosy kłótni odbijały się od mojej czaszki echem- niczym wspomnienie. Puste, bezsensowne... Takie, które chcemy zamazać i nigdy do niego nie wracać.
Z dziwacznego stanu wyrwało mnie szarpnięcie Lisy- czym prędzej odsunęła mój wózek, popychając go w stronę ulicy. Odwróciłam głowę do tyłu, rzucając ostatnie spojrzenie Bradley'owi. Przytulał Liberty i wpatrywał się w naszą dwójkę pustymi, beznamiętnymi tęczówkami.
Dzień nie chciał się skończyć. Nie dość, że cały czas myślałam o przebitej oponie i Bradley'u, to jeszcze miałam wybrać się na rehabilitację. Pożegnałam się czym prędzej z Lisą i powiedziałam, że zobaczę się z nią jutro, bo dzisiaj już nie będę miała siły na jakiekolwiek pogaduszki. Matka miała zawieźć mnie do Londynu i wysadzić przed szpitalem. Podobno sama chciała załatwić jakieś swoje ważne sprawy w centrum, więc gdy tylko podjechałyśmy pod znajomy, biały budynek, pomogła mi wysiąść z samochodu, przypinając mnie do wózka, ucałowała w czoło i odjechała, machając do mnie ręką.
Westchnęłam ciężko. Pewnie rehabilitantka będzie pytała, dlaczego mam jeszcze gorszy humor, niż zazwyczaj. Nie miałam ochoty rozmawiać z nią na ten temat. Już miałam jechać do przodu, gdy nagle usłyszałam za swoimi plecami nieznajomy, chłodny głos.
-Jesteś moją myślą zakazaną...
Później poczułam okropny ból w skroniach i straciłam przytomność.
...
Otaczała mnie zupełna ciemność. Nawet gdy otworzyłam oczy, nie mogłam dokładnie ocenić, w jakim miejscu się obudziłam. Miałam wrażenie, że ktoś z całej siły uderzył mnie w głowę. I bynajmniej nie było to zwykłe popieszczenie mojej szczęki pięścią. Zupełnie tak, jakby niezmiernie zdenerwowany przedstawiciel mojego gatunku zamachnął się cegłą i wycelował idealnie- w sam środek mojego delikatnego czoła. Uniosłam ręce, aby dotknąć przyozdobionych kropelkami potu skroni i  je rozmasować. Sądziłam, że to pomoże- choć przez chwilę. Zamiast tego natrafiłam na wyraźną skazę, której nie powinno być. Po opuszkami długich palców poczułam lepiącą się ciecz, która zdążyła już zalepić brwi oraz spaść na brodę. Zjechałam na mokry policzek,  a następnie wytarłam oczy, których rzęsy aktualnie walczyły z ropą zmieszaną z krwią, zbierającą się od wewnętrznej strony białej gałki. Mrugnęłam parę razy, desperacko skacząc tęczówkami po otaczającej mnie nicości. Ból głowy był na tyle intensywny, że każdy, nawet najmniejszy ruch, musiał zostać podkreślony moim głuchym syknięciem tudzież stęknięciem.  Nie miałam wystarczająco dużo siły, aby podnieść się z czegoś, na czym aktualnie leżałam. Jedynie przekręcałam głowę na wszelkie możliwe strony, powoli przywołując rysy szczelnie zamkniętego pomieszczenia. Za wszelką cenę chciałam przypomnieć sobie, jak się tutaj znalazłam, jednakże w mojej głowie panowała pustka porównywalna do smolistej otchłani, aktualnie mnie otaczającej. Mogłam utożsamić się z pomieszczeniem, w którym leżałam. Było równie obrzydliwe i obskurne, co moja teraźniejsza sylweta, co chwilę pieszczona bólem, przepływającym przez kość ogonową, kręgosłup, a następnie trafiającym drogą okrężną do nosa i zatok. Próbując wziąć głębszy oddech, dusiłam się fetorem, unoszącym się w powietrzu. Było tu cholernie duszno. Zupełnie tak, jakby nikt nie wietrzył owego tajemniczego miejsca przez wieki. Albo zabijał tutaj niewinne zwierzątka i zostawiał ich zwłoki gdzieś w kącie.
Spięłam mięśnie u nóg, jakoby chcąc się upewnić, czy rzeczywiście wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Większych obrażeń chyba nie odniosłam, pomijając te cholerne bóle, bawiące się moim układem nerwowym. Ściskając tajemniczy materiał, na którym leżałam, próbowałam unieść się do góry. Nie mogłam wytrzymać w tym cholernym smrodzie, który dostawał się do mojego mózgu, powodując jeszcze większe cierpienie i utrudniając mu funkcjonowanie. Ściskając mięśnie brzucha i opierając się na otwartych, nieco podrapanych dłoniach, uniosłam górną partię ciała. Materac, leżący na mokrej ziemi niebezpiecznie zaskrzypiał.
-Już wiesz kim jesteś? Jesteś moją własnością. Nikt mi już ciebie nie odbierze. -Przerażającą ciszę przeciął znajomy głos. W jednej chwili wszystko sobie przypomniałam. Powrócił obraz jasnych, niemalże białych tęczówek Anthony'ego oraz jego ostatnie słowa, które później niosły nieokreślony ból, spowodowany ogłuszeniem mnie: "Jesteś moją myślą zakazaną..."
-Będziesz tylko moja. Tylko moja, słyszysz?- Każde słowo, wyciekające z jego parszywych ust, docierało prosto do mojej obolałej głowy. Obraz nadal mi się rozmazywał, ale już wyraźnie widziałam jego sylwetkę, jakby jaśniejącą wśród czarnej otchłani pomieszczenia, w którym się znajdowałam.
Próbowałam unieść się do góry i stąd jak najszybciej uciec... Choćby doczołgać się do drzwi, cokolwiek, byle znaleźć się z daleka od tego psychola. Nie wiedziałam co tak naprawdę chce zrobić. Zabić mnie? Zgwałcić? A może zachować jako królika doświadczalnego, który będzie musiał przyjmować każdą kolejną torturę z obojętnością wymalowaną na twarzy?
-Proszę... Puść mnie...- Jęknęłam przez łzy, wlepiając podkrążone oczy w jego lico.
Zaśmiał się donośnie, a jego równie jadowity śmiech odbił się po ścianach pustego, ciemnego pokoju. Ruszył powoli w moją stronę, opierając zgrabne dłonie na biodrach i spojrzał na mnie z góry, prześwietlając poranioną sylwetkę swoimi zimnymi, pełnymi nienawiści, białymi tęczówkami.
Gdy kucał, zmrużyłam oczy z całej siły, napinając wszystkie mięśnie w obawie, że uderzy mnie jeszcze raz. Tak cholernie bałam się śmierci...
-Teraz? W takiej chwili? Nie pozwolę ci uciec. -Wyciągnął dłoń w moją stronę, a ja automatycznie odwróciłam głowę. Chwycił poobijany podbródek, zmuszając do ponownego nawiązania kontaktu wzrokowego. Zachłystnęłam się powietrzem, poczynając się telepać niczym osika. Nie mogłam patrzeć w te chore, sadystyczne oczy. Nie mogłam znieść jego dotyku. Palce Anthony'ego przepalały moją skórę, tworząc kolejne, niewidoczne tym razem rany, które będą goiły się o wiele dłużej, aniżeli te otwarte, sączące się kroplami krwi.
-Czekałem pięć miesięcy na ten moment. Pięć cholernych miesięcy, rozumiesz?- Ścisnął moje policzki, zatrzymując palce na delikatnie odciskających się zębach. Uniósł moją głowę na tyle, że musiałam podeprzeć się lewą ręką, aby nie upaść głową na zimny beton. Ostry prąd przeszedł mój nieprzystosowany jeszcze kręgosłup, który aktualnie wygiął się w nienaturalny sposób i próbował z całych sił utrzymać ciężar ciała. Syknęłam przez zamknięte usta, wciągając gwałtownie powietrze.
-J-jakich pięć miesięcy? O czym ty mówisz?- Wyszeptałam, gdy nieco rozluźnił żelazny uścisk dłoni na mojej twarzy. 
-26 luty. Dzwonek. Koniec lekcji, godzina czternasta, sekund trzydzieści. Właśnie wychodzisz ze szkoły, deszcz siarczyście siąpi z nieba, powodując, iż ich struktura nie jest przystosowana do szalonych rajdów zwykłym samochodem osobowym. Zapinasz kurtkę, otulasz się szalikiem, spoglądasz z uśmiechem na Lissandrę, mówisz coś do niej, poprawiając białe sznureczki od słuchawek...- Wsłuchiwałam się w jego słowa, coraz szerzej otwierając buzię. Pamiętał wszystko. Kojarzył każdy szczegół tego parszywego dnia, przez który moje życie wywróciło się do góry nogami. Wstrzymałam oddech, zwolniłam akcję serca do minimum, aby bez problemu usłyszeć kolejne dźwięki, układające się w przerażającą melodię, którą napisał sam Szatan. -Zapalam silnik samochodu, odliczam kolejne sekundy, jestem coraz bardziej zdesperowany, aby ruszyć z impetem na chodnik. Nie musiałem. Czternasta jeden, podchodzisz do końca chodnika, nie rozglądając się, czy przypadkiem ktoś z oddali nie nadjeżdża. Wchodzisz na ulicę. -Zatrzymał się przez chwilę, gdyż musiał wziąć głęboki wdech. Oblizał usta. -Dodaję gazu, modląc się w duchu, żebym trafił idealnie, w sam środek, jednakże nie turbując cię zbytnio. Krzyk Lisy odbija się w moich uszach, zapamiętuję jej rude włosy, jej przerażoną twarz, plamę krwi, w której próbuje cię uratować. Była tak przerażona, że nawet nie spojrzała na samochód i nie ujrzała mnie za kierownicą, wiesz? Odjechałem z miejsca wydarzenia. Nikt mnie nie rozpoznał. Nikt nie pamiętał szarego, bezbarwnego Anthony'ego O'Neil'a. - Mówił to wszystko straszliwie szybko, jakby go ktoś gonił.  Błądził białymi oczami po pomieszczeniu, gestykulując obficie i odliczając kolejny moment, który idealnie zaplanował. - Później to był tylko moment, żeby po tragedii wesprzeć załamaną Lise, która miałaby stracić swoją bratnią duszę. I tym właśnie zbliżyć się do ciebie, ma słodka muzo... - Tutaj wyraźnie zwolnił, wycedzając każde słowo osobno, jakby rozkoszował się tą chwilą.
-Ty...- Warknęłam, czując, jak krew burzy mi się w żyłach. W jednej chwili zapomniałam o bólu, który pieścił mój kręgosłup. Nie zastanawiałam się również nad świeżą raną na czole, przechodzącą przez łuk brwiowy i ciągnącą się aż do policzka. -Ty skurwysynie...
-Lennon, ja musiałem to zrobić! Nie zauważałaś mnie na korytarzu, traktowałaś jak powietrze. Odwracałaś się ode mnie, gdy tylko próbowałem wyłapać twój wzrok. - Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, wzruszając ramionami. Natychmiastowo złagodniał, starając się jakoś wytłumaczyć swoje stanowisko. To był jakiś pieprzony żart.
-Ty pierdolony skurwysynie...-Powtórzyłam, zaciskając ręce w pięści.
-Ja cię kocham! Musiałem coś zrobić! Musiałem cię mieć tylko dla siebie!- Klęknął przede mną, wyciągając dłonie w moją stronę. - Błagam, zostań ze mną. Nie przeżyję bez ciebie. Jesteśmy dla siebie stworzeni...Dwa wadliwe egzemplarze, których nikt nie zrozumie...
Nie wiedziałam, co tak naprawdę mam powiedzieć. Nie chciałam powtarzać pustych słów, tak po prostu rzucanych na wiatr. Tym razem naprawdę miałam go ochotę zabić. Gdyby obok mnie znajdowała się jakaś cięższa cegła, albo coś ostrego... Już dawno padłby na podłogę, topiąc się we własnej krwi. Zamordowałabym go ze szczególnym okrucieństwem. Wyżyła się na jego sylwetce za te wszystkie świństwa, które mi zrobił. Za te wszystkie cholerne wiadomości, przez które bałam się wyjść sama z domu. Za to, że zniszczył mi życie, które już nigdy nie będzie takie samo.
Automatycznie zrobiło mi się gorąco, choć mój kark został oblany zimnym potem, który również pojawił się na czole i policzkach. Podniosłam się do góry, wydając z siebie głuchy okrzyk, a następnie wyrzuciłam dłonie do przodu, strzepując wyciągnięte kończyny psychola.
-Gardzę tobą. Jesteś nic nie wartym ścierwem. Nigdy cię nie pokocham. Nie jesteś wart na jakikolwiek szacunek za to, co zrobiłeś. -Wyszeptałam, przenosząc ciężar ciała na biodro i próbując podsunąć się kilkadziesiąt centymetrów dalej, w jakąkolwiek stronę pomieszczenia- byle dalej od Anthony'ego.
-W takim stanie nikt mi cię nie zabierze.- Zupełnie nie zrażony, podniósł się z ziemi i ruszył wolnym krokiem w  moją stronę, pozwalając mi się stopniowo przesuwać po podłodze, gdy już zczołgałam się z materaca. -Jesteś niepełnosprawna, zwyczajny przedstawiciel naszej rasy nie będzie mógł na ciebie spojrzeć. Będą się bali odpowiedzialności, pracy i szczerości. Tylko ja potrafię ci to wszystko zapewnić. Musisz tu ze mną zostać.
Przesuwałam się do ściany, znajdującej się na przeciwko mnie, wbijając paznokcie w wilgotny beton i spinając mięśnie karku, żeby mogły ciągnąć moją sylwetę. Czułam, jak wszystkie nerwy poczynają się urywać, jak każda komórka mego ciała zaczyna krzyczeć, że nie wytrzyma takiego obciążenia... Z drugiej strony musiałam się ratować. Musiałam walczyć o życie. Boże...  Jeszcze tylko chwila. A może to zły sen i zaraz się z niego obudzę?
Kroki Tony'ego, który ponownie zbliżył się do mnie, ponownie przerwały ciszę, mieszaną moimi żałosnymi i pełnymi wysiłku jękami i tłumionymi okrzykami.
-Zostaniesz tutaj.- Ton w jego głosie ponownie się zmienił. Nieprzewidywalność u tego osobnika była na najwyższym poziomie. - Nie będę prosił po raz drugi. -Wycedził przez zaciśnięte zęby. Pochylił się nade mną na tyle, że mogłam poczuć jego gorący oddech nad swoim uchem. Byłam zmęczona. Moje ręce odmawiały mi posłuszeństwa, choć nadal desperacko próbowały pociągnąć mnie do wyznaczonego miejsca. Wyciągnęłam prawą dłoń przed siebie, umieszczając ją jak najdalej. Przygryzłam dolną, wyschniętą wargę. W mojej jamie ustnej rozlał się znajomy, rdzawy smak krwi.
Anthony ujął mój kosmyk włosów, wijący się gdzieś pod mokrą brodą i założył mi go czule za ucho. Zablokowałam jego działanie ramieniem, spinając mięśnie.
-Zostaw mnie.- Wystękałam, spoglądając po raz ostatni w jego oczy.
Mogłabym przysiąc, że jasna barwa tęczówek gdzieś dawno znikła. Granat zalał źrenicę, niemalże stapiając się z nią w jedność. Oczodoły stały się jeszcze bardziej wyraźne, sine, a kości policzkowe niebezpiecznie zadrgały, świadcząc o gwałtownym ruchu jego uzębienia, które zatrzeszczało niebezpiecznie, pocierając o siebie.
Nawet nie zauważyłam, jak jego wstrętne łapsko złapało za moje włosy i z całej siły pociągnęło do siebie. Skóra mojej głowy płonęła żywym ogniem. Przed oczami zrobiło mi się biało. Wydałam z siebie przeraźliwy okrzyk, który rozlał się aż po podbrzuszu. Zatrząsł mną niczym szmacianą lalką, z którą mógł zrobić wszystko. Dokładnie tak- wszystko. Byłam bezbronna. Nic nie mogłam zrobić, a nawet jakbym próbowała, to moje działanie zakończyłoby się pewną , z góry zaplanowaną, klęską.
-W takim razie zabawimy się inaczej...- Wyszeptał prosto do mojego ucha, a następnie przygryzł  jego płatek z całej siły. Szarpnęłam się gwałtownie, co było złą opcją, gdyż poczułam, jak delikatna skóra, znajdująca się w tamtym miejscu, przerywa się bezproblemowo, tworząc nową, świeżą ranę, z której poczęła wypływać krew. Zapiszczałam. Moje ciało ogarnęła kolejna fala rozpaczy. Czarnej rozpaczy, której nie mogłam się już pozbyć. Byłam skazana na obecność tego psychola w ostatnich chwilach mojego życia. Nie chciałam kończyć w taki sposób. Pragnęłam odejść w towarzystwie ważnych dla mnie ludzi.
Opadłam bezsilnie na mokry beton, przysuwając dłoń do uprzednio skrzywdzonego miejsca. Posoka przeciekała mi przez palce, przesuwając się po szyi, a następnie wtapiając w kołnierz jasnej bluzki. Skuliłam się niczym kot, przysuwając klatkę piersiową do nieruchomych nóg. Złapałam rękami kolana, próbując opanować torsje, targające moim ciałem. Poczułam zapach krwi, od którego zrobiło mi się niedobrze. Za jakie grzechy  tak cierpiałam? Czy Bóg naprawdę mnie nienawidził? Gdzie był aktualnie Bradley? Wybaczy mi? Co się działo z Lissandrą oraz resztą chłopaków? Nawet nie wiedzieli o tym, że nie wróciłam z rehabilitacji... Dowiedzą się dopiero wtedy, gdy policja znajdzie moje martwe ciało.