16 czerwca 2014

{13} kierunek- Leeds!

Na dworze było fatalnie. Od początku tygodnia cały czas padał deszcz. Chmury nawet na chwilę nie chciały odsłonić pięknego słońca i nie przejmowały się wielkimi kroplami, które ciągle moczyły twarze Brytyjczyków. Ot- typowa angielska pogoda. Można było przywyknąć, jednakże... Nie w taki ważny dzień. I nie akurat wtedy, kiedy całą ekipą wybieraliśmy się na spotkanie z przyszłym managerem The Vamps. Próbowaliśmy jak najdłużej odwlekać wyprawę przez fatalne warunki pogodowe oraz przez nogę Tristan'a (dobrze, że chłopak miał już zdjęty gips), ale później wspólnie stwierdziliśmy, że trzeba jak najszybciej spotkać się z managerem. Przecież nie będzie czekał w nieskończoność na zespół.
 James mówił, że Joe O'Neill to równy gość. Podobno współpracował z nim już wcześniej i przekazał chłopakom informację, że może się zająć również utalentowanym zespołem. Warunek był tylko jeden- musieliśmy jakimś cudem dotrzeć do Leeds. Joe niestety nie znalazł wolnej chwili, aby przytaszczyć swój złoty tyłek do Londynu, więc chłopaki musiały się trochę pomęczyć, aby zaistnieć w świecie show-biznesu. Pomińmy fakt, iż nazwisko niedoszłego manager'a The Vamps napawało mnie jakimś dziwnym niepokojem... Cóż, chyba nie musiałam wspominać tego, iż kojarzyło mi się z Anthony'm.
Czekała nas trasa około 273 kilometrów. Droga normalnie zajmuje 4 godziny, ale chłopaki postanowili wyjechać dużo wcześniej, aby przypadkiem nie spóźnić się na spotkanie z Joe. Tak więc czekała nas nieprzespana noc, a następnie równie ciężki, pełen nerwów poranek w Leeds.
Mieliśmy się zebrać pod domem babci Bradley'a. Tak szczerze? Nie chciałam jechać. Nie mogłam zrozumieć tego, że rzeczywiście chcieli brać mnie- niepełnosprawną osobę. Byłam dla nich ciężarem, a nie jakimś pieprzonym talizmanem szczęścia. Co z tego, że ostatnio jak wybrałam się z ekipą do baru, to James mnie tak nazwał?
Drugą sprawą była niejaka Liberty. Dobrze wiedziałam, że traktowała mnie jak osobę z niższej klasy społecznej. Coś jakby brzydziła się mnie tylko dlatego, że jeżdżę na wózku. Nie chciałam jej widzieć. Nie chciałam przyglądać się jej wesołej twarzy, która była całym światem dla Simpsona.
Zegarek pokazywał północ. Czyli byłyśmy punktualnie. Już z oddali zauważyłam grupkę znajomych, kryjącą się przed deszczem pod daszkiem przy wejściu do domu pani Simpson. James jako jedyny kręcił się przy samochodzie, wpakowując do środka plecaki i torby. Margaret pierwsza nas zauważyła, bo uniosła rękę wysoko do góry i pomachała. Zmrużyłam oczy, próbując doszukać się Bradley'a oraz Liberty. Jakoś nie mogłam odnaleźć ich sylwetek w całym wesołym towarzystwie.
Lissandra przyspieszyła, truchtając za moim wózkiem. Skręciłyśmy na chodnik, próbując zakryć się foliowymi płaszczami. Connor ruszył w moją stronę, pomagając Lisie wprowadzić wózek pod dach.
-To jak, wszyscy gotowi?- Odezwała się Lisa, która wykręciła mój wózek tak, aby wszyscy spokojnie zmieścili się w jedynym suchym miejscu.
-Czekamy jeszcze na Brad'a. -Powiedział Tristan, który opatulił się na tyle czarną bluzą, że widać mu było tylko błękitne oczy, delikatnie oświetlone przez lampę, zamieszczoną nad drzwiami.
Rozejrzałam się po wszystkich uważnie. Margaret uśmiechała się szeroko, trzymając w swoich dłoniach dość sporą, czarną torbę, w której zapewne spoczywał aparat fotograficzny.
-A gdzie jest Libby?- Zapytała Lisa. W zasadzie to ja chciałam zadać to pytanie, ale na szczęście przyjaciółka mnie wyręczyła.
Słodki uśmieszek z twarzy Maggie natychmiastowo zniknął. Dziewczyna wzruszyła ramionami, wykrzywiając delikatnie usta.
-Źle się poczuła i stwierdziła, że woli zostać w Birmingham. -Odpowiedziała jej najlepsza przyjaciółka.
Miałam ochotę zapiszczeć z radości, jednakże w ostatniej chwili się powstrzymałam. Mimowolnie zerknęłam w bok, na McVey'a, który nadal chodził przy swoim samochodzie, oglądając go uważnie ze wszystkich stron.
James wyglądał tak, jakby pochłonął wiadro napojów energetyzujących. Może dlatego, że przed wyjazdem opił się kawy, żeby tylko nie zasnąć podczas jazdy? W końcu miał być naszym szoferem- najlepszym i niezastąpionym!
Dobrze się złożyło, że jego rodzice mieli jakiś większy samochód, który pomieści mnie (mój wózek również) Lissandrę, Margaret  oraz chłopaków. Gruby tyłek Liberty już z nami się nie wybierał, także w środku pojazdu mogło być jeszcze więcej miejsca!
Usłyszałam szczęk drzwi. W progu pojawił się Simpson z pokrowcem od gitary na plecach. Zlustrował nas swoimi ciemnymi oczami i uśmiechnął się blado, jakby na siłę.
-Dzieciaki, tylko uważajcie tam na siebie!- Za chłopakiem wyszła urocza starsza pani, która podała mu dość sporą siatkę, wypełnioną kanapkami. -Brad, zrobiłam wam wszystkim jedzenie. Jak będziecie głodni, to możecie się na chwilę zatrzymać, przecież czas was nie goni!
-Daj już spokój, babciu, nie martw się. Wszystko będzie dobrze. -Ciemnowłosy pokręcił głową z politowaniem, przyjął od niej całusa w policzek i ruszył w stronę samochodu, zakrywając głowę kapturem od przeciwdeszczowej kurtki. Nie zwrócił na nas większej uwagi. Po prostu ruszył w deszcz, a następnie zabrał się do pakowania instrumentu oraz siatki od babci do bagażnika.
Spojrzałam porozumiewawczo na Lisę, odgarniając foliowy kaptur mojego żółtego płaszczyka. Czyżby się pokłócił z Liberty?
-Kierunek- Leeds! -Oznajmił podniecony James, który właśnie wkładał kluczyk do stacyjki. Samochód zarzęził niepewnie, ale odpalił. Czym prędzej opuściliśmy znaną ulicę, zostawiając przejętą babcię Simpson na schodkach przy wejściu.

Podróż mijała błogo. Wszyscy oprócz mnie i James'a przysypiali. Nie chciałam prowadzić z kierowcą jakiejś namiętnej rozmowy, żeby go nie rozpraszać. Pozostało mi tylko wsłuchiwanie się w cichą, melancholijną muzykę, dobiegającą z radia oraz liczenie lamp, stojących przy drodze. Zatrzymałam swój wzrok na czarnej szybie, o którą cały czas delikatnie stukały krople deszczu. Najwidoczniej nie tylko w samym Londynie było oberwanie chmury. Gdy błysk przydrożnych latarni przestał oświetlać moją twarz, również próbowałam zasnąć, choć tak naprawdę nie mogłam, mając przy sobie Bradley'a. Cały czas czułam jego ramię, które opierało się o moje i mogłam doskonale usłyszeć każde, nawet najcichsze westchnięcie, wydobywające się z jego ust.
W pewnym momencie silnik samochodu przestał pracować. James zaczął panicznie przekręcać kluczyk w stacyjce, budząc irytującym dźwiękiem wszystkich w samochodzie.
-Co jest?- Wymamrotał Tristan, który rozejrzał się naokoło i walnął swoją ręką Lisę, bo ta zajęczała głucho, skarżąc się, żeby bardziej uważał.
-Samochód nie chce współpracować. Czasami tak ma, zaraz znowu odpali.- Mruknął w odpowiedzi James, walczący z maszyną.
Oparłam głowę o szybę, żeby móc zobaczyć co takiego kombinuje James. Zmrużyłam oczy, wyciągając komórkę z kieszeni kurtki i włączyłam wyświetlacz, aby jasność oświetliła nasze twarze.
-Boże, nie... Nie załamuj mnie!- Wyjęczała Lissandra, która zaczęła panikować. -On musi jakoś odpalić!
James po raz setny przekręcił kluczyk, a samochód zarzęził przeraźliwie, próbując rozruszać silnik. Powtarzał czynność do skutku, stając się coraz bardziej czerwony na twarzy ze złości. Wszyscy spojrzeli po sobie, załamując ręce i wzdychając ciężko.
-James, zrób coś. Mamy tylko parę godzin, żeby dojechać do Leeds na 8! -Mruknął Bradley, który nerwowo obracał swoją komórkę w palcach.
Deszcz nadal dudnił o szyby, a my...? My staliśmy w środku jakiegoś ciemnego lasu, na pustej drodze, siedząc w zepsutym samochodzie.
-Mówiłam, że mogę nie jechać.- Mruknęłam pod nosem. Po jaką cholerę targali do Leeds również mnie? Nie byłam im na nic potrzebna. Jeszcze był jeden wielki problem z wózkiem.
-Daj już spokój, Lennon! -Burknął Bradley, a następnie uderzył mnie delikatnie w ramię.
-Kurwa!- Warknął James, uderzając rękami o kierownicę. -Zamknijcie się wszyscy, bardzo grzecznie was proszę! - Przetarł twarz ręką, a następnie oparł się czołem o kierownicę, zastygając tak w bezruchu. Zapadła niezręczna cisza. Wszyscy wgapialiśmy się w McVey'a, który walczył sam ze sobą. Krople deszczu uderzały coraz mocniej o karoserię, a ciemność wydawała się trzymać nasz samochód w niewidzialnych, żelaznych łapskach.
 Pierwsza odważyła się odezwać Margaret, siedząca na przednim siedzeniu, zaraz obok naszego kierowcy. Uniosła niepewnie rękę i skierowała ją w stronę jasnowłosego, aby położyć ją na ramieniu. Uśmiechnęła się delikatnie, przygryzając dolną wargę i wzdychając ciężko. Wydawała się myśleć nad tym, co takiego powiedzieć zdenerwowanemu gitarzyście, aby nieco podnieść go na duchu.
-James, no już, nie denerwuj się. -Zaczęła. Wydawało mi się, iż sama nie jest pewna tego, co mówi. -Joe'go podobno znasz bardzo dobrze. Przecież zrozumie, że twój stary grat się popsuł i przesunie to spotkanie na godzinę później. -Powiedziała cichym głosem, głaszcząc go po jeansowej kurtce. -Z resztą... Masz nas, tak?- Tutaj spojrzała do tyłu, puszczając nam wszystkim oczko. -Siedzimy w tym razem i choćby się waliło i paliło, nigdy nie zostawimy cię samego.
Blondyn rozluźnił wszystkie mięśnie, wydychając z płuc ciężkie, zalegające powietrze. Ponownie przetarł czoło, spoglądając błękitnymi tęczówkami na Maggie i unosząc w delikatnym zadziwieniu brwi. Wydawało mi się, że na jego twarzy można było ujrzeć również mały, delikatny uśmieszek. 
-To co robimy? Siedzimy w samochodzie i czekamy na cud? -Zapytał Tristan. Ten to jak zwykle musiał popsuć atmosferę. Zerknęłam przelotem na Brad'a, którego przyłapałam na niezwykle intensywnym wpatrywaniu się w moje oblicze. Chyba zrobiło mi się gorąco...
-Może ktoś mieszka gdzieś w pobliżu?- W końcu odezwał się Connor, który do tej pory dumał, oparty jasną czupryną o chłodną szybę. -Macie latarki?
-Ehhm... To ja zostanę. Poczekam tu na was. -Rzuciłam do James'a, który właśnie miał otwierać drzwi i wychodzić na dwór. -Ewentualnie mogę spać na tym siedzeniu. Dużo miejsca, a poduszki są miękkie, nie mam na co narzekać!- Dodałam pospiesznie, śmiejąc się na siłę.
-Coś ty, Lennon! Nie zostawimy cię tu samej, zaraz wrócimy. Daj nam kwadrans, znajdziemy jakieś miejsce, w którym będziemy się mogli na spokojnie przekimać. -Odparł na to gitarzysta. -Brad, siedź na tyłku i pilnuj naszego talizmanu szczęścia. Maggie, Lisa, Connor i Tristan- chodźcie ze mną.- Chwycił płaszcz foliowy, wychodząc na ulicę. Zobaczyłam tylko przez szybę, że rozkłada ochronę przed deszczem i zakrywa sobie szerokim kapturem głowę. Zbyt wiele mu to chyba nie da. Lało tak straszliwie, że zapewne po przejściu paru metrów, będzie miał mokre całe spodnie.
Lissandra otworzyła drzwi po swojej stronie i wyskoczyła na mokrą drogę, popiskując. Chłopaki wyszli za nią, skarżąc się głośno na ulewę, która jeszcze bardziej popsuła im fryzury. Odprowadziłam grupkę wzrokiem, zauważając przez czarną szybę biały blask latarek, których światła padły na wysokie drzewa w lesie. Głosy przyjaciół powoli rozpływały się w szumie deszczu. Wydawało mi się, że ulewa z każdą kolejną minutą się nasilała. Miałam cichą nadzieję, że zaraz jakimś magicznym sposobem ustanie, albo, że... Samochód znów odpali i będziemy mogli kontynuować wyprawę do Leeds.
Skierowałam czarne, błyszczące od emocji oczy na Brad'a. On również wpatrywał się uważnie w szybę, próbując wyłapać oddalające się sylwetki naszych przyjaciół. Żeby się tylko nie zgubili...
-Chyba nie jestem talizmanem szczęścia. -Mruknęłam z niezadowoleniem, uśmiechając się blado. Ledwo co zauważałam jego delikatne rysy twarzy, które oświetlał mój biały ekran telefonu.
-Daj spokój. Nawet nie wiesz jak się cieszę, że z nami pojechałaś.- Stwierdził od razu, odwracając się w moją stronę.- Przynajmniej ty z Lisą i Margaret nas wspieracie...
Czy on właśnie powiedział, iż cieszy się, że z nimi jestem? Moje serce zareagowało tak, jak myślałam- zaczęło nerwowo kołatać się w klatce piersiowej, a bezbarwny uśmiech na mojej zmęczonej twarzy stał się nieco szerszy.
-Zaraz, zaraz... Jak to tylko my?- Zapytałam po chwili, skupiając się na ostatnim zdaniu chłopaka.
-Po prostu. Liberty nie chciała z nami jechać. Trochę beznadziejnie się ułożyło, co?- Posmutniał jeszcze bardziej. W ciemności zauważyłam jedynie, że spuszcza głowę i wlepia wzrok gdzieś w podłogę samochodu.
Co wtedy poczułam? Chorą satysfakcję? A może nadzieję, że ich związek się w końcu rozpadnie? Nie wiedziałam, co mam mu powiedzieć, bo tak naprawdę... Nie było mi przykro.
-Nie chciała? Ale Margaret nam mówiła, że źle się poczuła. -Brnęłam w to dalej, by tylko wyłapać jak najwięcej informacji. Wiem- byłam w tym momencie największą egoistką, bo zamiast pocieszać chłopaka, chciałam dowiedzieć się czemuż wielka panna Sheard nie miała zamiaru jechać do Leeds.
Bradley prychnął pod nosem, znów spoglądając na mnie.
-Stwierdziła, że nie ma czasu. Ale to już nie ważne. -Odparł cicho.
Od razu wyobraziłam sobie wrzeszczącą Liberty, zazdrosną o mnie i o Lisę. Kto wie? Może zrobiła mu jakąś wielką awanturę o to, że ja z nim jadę?
Westchnęłam głęboko. Miałam ochotę położyć dłoń na jego kolanie, jednak... Coś mnie blokowało. Pamiętałam, że wtedy, kiedy odważyłam się na taki gest w parku, chłopak wyraźnie spiął wszystkie mięśnie. Później czym prędzej zniknął tłumacząc, iż musi natychmiast wyruszyć w inne miejsce.
-Dobrze będzie.- Mruknęłam.- Pamiętasz co napisałeś mi na oparciu wózka?- Starałam się grać, że chociaż w najmniejszym stopniu przejął mnie ten fakt. I trzeba przyznać, że nawet nieźle mi wyszło, bo Bradley chyba się uśmiechnął.
Siedzieliśmy w ciszy, wpatrując się w czarną szybę. Delikatne dudnienie kropel o dach samochodu sprawiło, że stałam się senna. Marzyłam o ciepłym łóżku i miękkiej poduszce. Albo możliwości ułożenia głowy na ramieniu Bradley'a.
-Bradley, tam niedaleko jest jakaś stodoła! Spokojnie możemy się w niej przekimać. Margaret weszła do środka i powiedziała, że jest w niej sucho. -James otworzył drzwi ze strony brązowookiego, marszcząc twarz, która była cała mokra od deszczu.
-Ej, ja na serio zostanę. Popilnuję nam rzeczy, przecież nie zostawimy samochodu na środku ulicy w lesie.- Powiedziałam od razu, wpatrując się z przerażeniem w oczach w James'a. Blondyn zignorował moje słowa, bo jedynie wywrócił oczami i ruszył na tył pojazdu, otwierając bagażnik.
-Maggie, weź te koce, o których mi mówiłaś. Mogą się przydać.- Usłyszałam głos naszego kierowcy. -Tristan, pilnuj kluczyków, zamkniesz samochód, jak już wszystko wypakujemy. -Odwróciłam się w stronę znajomych, których sylwetki obserwowałam przez szybę. Powoli zaczynali wyjmować nasze torby i je rozdzielać. Bradley poruszył się nerwowo na siedzeniu i również wyszedł z samochodu, uprzednio chwytając swój płaszcz przeciwdeszczowy.
-Brad, dasz radę wziąć Lennon na ręce, prawda? Nie będziemy targać jej wózka, to bez sensu.- Na te słowa zamarłam. Mimowolnie zagryzłam wargę, unosząc dłonie w górę, aby umiejscowić je w okolicy serca. Loczek od razu powiedział, że to nie będzie dla niego większy problem. Miałam ochotę wrzasnąć ze szczęścia.
-Okej, wesoła brygado! Idziemy!- James był urodzonym przywódcą.
Bradley otworzył tylne drzwi do samochodu i wejrzał do środka. Pomógł mi zarzucić płaszcz na ramiona, a następnie rozpiął pasy. Był zdecydowanie zbyt blisko. Zbyt blisko, bym mogła racjonalnie myśleć. Wpatrywałam się w jego skupioną, nadal smutną twarz, starając opanować bicie serca. Przełknęłam głośno ślinę, gdy wsunął jedną dłoń pod moje uda. Choć nie czułam w dole ciepła, ani jakiejkolwiek ingerencji z jego strony, zacisnęłam mocno szczęki, starając się nie cieszyć jak idiotka. Druga ręka Simpsona powędrowała na moje plecy. Przysunął mnie w stronę otwartych już drzwi i jednym, nieco koślawym ruchem, uniósł w górę, opierając moją sylwetkę na swojej klatce piersiowej. Ja natomiast uczepiłam się jego szyi niczym mały miś koala, żeby przypadkiem nie zsunąć się na ziemię. 
Lisa wyszczerzyła się do mnie szeroko, gdy tylko ujrzała naszą dwójkę. Ja również nie mogłam się powstrzymać od nikłego uśmieszku, ukazującego białe zęby. To był pierwszy tak bliski kontakt z Bradley'em. Chłopak nie zdawał sobie sprawy z tego, że cholernie długo na to czekałam. Miesiące ciągnęły się pod znakiem zapytania, oczekując czułości od jego osoby. Wiedziałam, że nadal był z Liberty, ale... W tej chwili ona się nie liczyła. Była daleko stąd, w Birmingham i tego nie widziała.
Otworzyłam odruchowo usta, czując jak zimne krople spadają na moją twarz i moczą wystające kosmyki włosów, które nie zdołały się ukryć po żółtym kapturem.
Każdy z nas miał na sobie kolorowy płaszczyk. Znajomi zostali obładowani wielkimi torbami z naszym jedzeniem i ubraniami. Latarki oświetlały leśną drogę, w której wszyscy brodzili niemalże po kolana, walcząc z błotem, które zachowywało się jak ruchome piaski, wciągające ofiary.
Po pewnym czasie, pomiędzy drzewami poczęła majaczyć czarna, dość spora budowla. Światła latarek delikatnie oświetlały starą, drewnianą stodołę.
-Jesteśmy na miejscu!- Krzyknęła Margaret, która szła na początku naszej wyprawy, wraz z James'em. Reszta ruszyła biegiem za nimi, przytrzymując kaptury i znikając za krzakami, które zarosły wejście.
-Mamy szczęście, że to coś takiego tu jeszcze stoi. -Mruknął Connor, który pomógł rozchylić potężne drzwi. Odetchnęłam z ulgą.
Bradley usadowił mnie gdzieś na pierwszej lepszej kupie siana i pomógł mi się oprzeć o drewnianą, nieco wilgotną ścianę. Wszyscy weszli do środka, rozglądając się uważnie za jakimś odpowiednim dla siebie miejscem. James krążył w kółko, wgapiając się w ekran komórki i wymachując nią we wszystkie możliwe strony. Przy okazji przeklinał sobie pod nosem i obgryzał ze zdenerwowania paznokcie.  Brad otworzył plecak i wyciągnął z niego szeroki koc, który ułożył na ziemi, uprzednio usłanej miękkim sianem.
-Trzeba przygotować coś, dzięki czemu choć na chwilę zamkniemy oczy. -Powiedział do najbliżej znajdującej się jasnowłosej.
Maggie pomogła mu w "pościeleniu" podłogi, a następnie sama poświęciła swoje ubrania, aby porozkładać je obok siebie i stworzyć z nich prowizoryczne poduszki. Lisa podała jej również swoją i moją torbę, z której znikały kolejne ciuchy, równo układane na kocu Simpsona. Connor usiadł obok mnie i zdjął z siebie przeciwdeszczowy płaszcz. Tak jak myślałam- jednorazowe kurtki nam nie pomogły. I tak wszyscy byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Ponadto było cholernie zimno. Czułam, jak dłonie mi skostniały, a wargi nie mogły przestać drżeć.
-I tak nie ma zasięgu, Con. -Mruknął James z niezadowoleniem, gdy tylko zobaczył, że wyświetlacz komórki Ball'a przeciął ciemność. Z tego, co udało mi się zobaczyć, była druga nad ranem. Jechaliśmy tylko dwie godziny. Czyli połowa drogi była już za nami. Westchnęłam ciężko, spoglądając na grupkę znajomych, która kładła na sianie coraz to większy stos ubrań, na których mieliśmy spać. Oni przynajmniej mogli się ruszać, więc nie odczuwali chłodu tak intensywnie, jak ja.
-Gotowe. Nie ma zbyt dużo miejsca, będziemy musieli się do siebie przytulić. -Oznajmiła Margaret, która wyprostowała plecy i odstawiła gdzieś na ziemię swoją czarną torbę, w której znajdowała się lustrzanka.
Wzruszyłam ramionami, spoglądając na całkiem porządne posłanie, które zostało przyszykowane. Mogło być gorzej. W sumie nie wyobrażałabym sobie siedzieć w samochodzie przez całą noc i czekać na zbawienie. Choć w stodole straszliwie śmierdziało wilgocią, jakoś dało się wytrzymać. Connor, który cały czas siedział obok, przeniósł mnie na prowizoryczne łóżko i sam usiadł gdzieś obok Lisy, która poprawiała moją błękitną bluzę, mającą służyć jej jako poduszka.
Wszyscy ułożyli się na ubraniach, przekręcając kilkakrotnie, aby w końcu odnaleźć swoją w miarę wygodną pozycję do spania. Leżeliśmy obok siebie, stykając się ramionami, czując na swoich karkach oddech swojego przyjaciela oraz swąd jego mokrych ubrań. W stodole panowała zupełna cisza. Zupełna z wyjątkiem... Irytującego dudnienia kropel deszczu w jej dach. Z pomocą Lisy, która ułożyła się przy moich plecach, odwróciłam się w stronę James'a oraz Margaret. Obydwoje próbowali złapać zasięg, wpatrując się w ekrany komórek. Zmrużyłam oczy, bo zostałam porażona blaskiem jasnych wyświetlaczy. Światło padające z tapet idealnie oświetlało spokojną twarz Tristan'a, który oddychał ciężko. Najwidoczniej zasnął najszybciej z nas wszystkich, bo wyglądał niczym małe dziecko z otwartą buzią i wykręconą dziwacznie sylwetką.
W pewnym momencie usłyszałam syk Maggie. Dziewczyna złapała się za serce, wydychając głośno powietrze. Zmarszczyłam czoło. Czyżby się źle poczuła?
Gdybym mogła, od razu podniosłabym się z miejsca i do niej podeszła, ale z jednej strony ograniczała mnie noga rudowłosej, którą zostało przywalone moje biodro, a z drugiej ciało Bradley'a, które znajdowało się bardzo blisko mnie. Aż za blisko. Mogłam dotknąć nosem pleców Simpsona- tak po prostu. A gdy uniosłam wyżej podbródek, czułam na nosie jego ciemne, kręcone włosy. Ręce mnie świerzbiły, żeby wyciągnąć je w przód i objąć jego biodro...
Usłyszałam szept James'a, który się jej pytał, czy wszystko w porządku. Jasnowłosa zamknęła na chwilę oczy i odetchnęła ciężko, kiwając głową na "tak". Zacisnęłam mocno szczęki, modląc się w duchu, żeby przypadkiem nie stała się jakaś tragedia. Byliśmy przecież w środku lasu, bez zasięgu, bez jakiegokolwiek transportu oraz orientacji w terenie.
-Dobra, to nie ma sensu...- Mruknęła cichutko Margaret, która właśnie wyłączyła swoją komórkę. James nadal próbował złapać zasięg i machał telefonem jak wariat, wyciągając rękę w górę i marszcząc zabawnie nos.
Nawet nie wiem kiedy pochłonęła mnie zupełna ciemność. Byłam chyba tak zmęczona, że po prostu odleciałam, wtulona głową w plecy Bradley'a.

Obudziło mnie głośniejsze westchnięcie Lissandry, której nie tylko noga, ale i również ręka spoczywała na moim ciele. Otworzyłam oczy, rozglądając się uważnie po stodole i czym prędzej odsunęłam się od Brad'a, czując jak płoną mi policzki.
Albo mi się wydawało, albo na deszcz w końcu przestał padać, a przez drewniane deski przedostawały się delikatne promienie słoneczne, oznajmujące, że właśnie nastał kolejny dzień.
Zanim się zebraliśmy, minęło trochę czasu. Oczywiście Tristan nie chciał za nic wstawać i musiał zostać brutalnie pociągnięty przez James'a, który stał na baczność jako pierwszy z nas wszystkich. Po zebraniu ubrań i schowaniu ich do toreb (pomińmy fakt, iż już nikomu się nie przydadzą, chyba, że po paru porządnych praniach), wyszliśmy ze stodoły, odnajdując błotną drogę i ruszając przed siebie. Oczywiście Brad bez żadnego kręcenia nosem pomógł mi podnieść się do siadu, a następnie wziął na ręce, podrzucając delikatnie i mówiąc, żebym się mocno trzymała.
Słońce co prawda delikatnie oświetlało nasze twarze, ale szybko zniknęło za niemalże granatowymi chmurami. Nie można było liczyć na to, że pogoda się choć trochę poprawiła. Trzeba było się cieszyć jedną maleńką chwilą, podczas której nie musieliśmy się topić w wielkich kroplach deszczu. Jedynym naszym przeciwnikiem było błoto.
-Tristan, ty tępa pało! Zamknąłeś samochód, jak cię o to prosiłem?! -Ryknął nagle James, który rzucił się biegiem w przód, widząc auto.
Tris spojrzał na niego ze zdziwieniem, a następnie zmrużył oczy, jakby się nad czymś bardzo intensywnie zastanawiał.
-Tak... Wydaje mi się. No chyba... To znaczy... Nie.- Wydukał, zatrzymując się na chwilę.
Przełknęłam głośno ślinę.
-KURWA MAĆ!- Usłyszałam krzyk naszego kierowcy i aż zamknęłam na chwilę oczy.
Bradley drgnął niepewnie, przyspieszając kroku. Musiałam go mocniej złapać za szyję, by przypadkiem nie wylądować na uroczym, leśnym błotku. Spojrzałam w stronę auta, które stało na poboczu. Miało... Otwarty bagażnik. Na razie tylko tyle mogłam zauważyć, gdyż drzewa i krzaki ograniczały mi pole widzenia.
Jęknęłam pod nosem, wyciągając prawą rękę, żeby gałęzie nie dały mi po twarzy, gdy wychodziliśmy na mokrą jeszcze ulicę.
Samochód wyglądał... Tragicznie. Nie. Tragicznie to mało powiedziane. Był cały w błocie. Zupełnie tak, jakby przez środek drogi przeszło jakieś tornado.
James otworzył przednie drzwi i zajrzał do środka, marszcząc czoło. Cały czas jęczał coś pod nosem, oceniając stan swojego pojazdu.
Spojrzałam ze zdziwieniem na twarz Bradley'a, który wgapiał się w przyjaciela z otwartymi ustami. Chyba próbował go pocieszyć, ale... Nie wiedział jak.
Nasz kierowca wsiadł do środka, zajmując mokry fotel przed kierownicą. Próbował włożyć kluczyki do środka i jakimś cudem ruszyć silnik, jednakże bezskutecznie.
-James?- Zaczął Tristan, który stanął przed drzwiami przy McVey'u, zaglądając do środka samochodu przez zbitą szybę.
Spojrzałam na Evans'a i pokręciłam przecząco głową. Lepiej, żeby nie zaczepiał go w takim stanie.
Dobrze zbudowany blondyn nic nie odpowiedział. Siedział na wilgotnym fotelu, wpatrując się ze złością w przednią, ubłoconą szybę. Był jakby w transie.
Nagle James, jakby oparzony, podniósł się ze swojego miejsca i wyskoczył na zewnątrz, tupiąc i skacząc.
-Cholerne... Wredne... Czerwone... Mrówki!- Wycedził przez zęby, otrzepując swoje spodnie. Pojedyncze, małe stworzonka padały na mokrą ulicę, uciekając od jego osoby czym prędzej.
Gorzej już chyba być nie mogło.
Margaret kręciła się wokół całej naszej ekipy, łapiąc się za głowę i kładąc dłonie w okolicach swojego serca. Widziałam, że strasznie się tym przejęła, bo ciężko jej było złapać oddech. Ponadto zbladła trochę na twarzy.
-Lennon... -Zaczęła cicho Lisa, która wpatrywała się w bagażnik swoimi wielkimi, błękitnymi oczętami.
-Tak?- Spojrzałam w jej stronę, zupełnie rozkojarzona całą tą sytuacją.

-Bo... Bo ktoś ukradł twój wózek...Na dworze było fatalnie. Od początku tygodnia cały czas padał deszcz. Chmury nawet na chwilę nie chciały odsłonić pięknego słońca i nie przejmowały się wielkimi kroplami, które ciągle moczyły twarze Brytyjczyków. Ot- typowa angielska pogoda. Można było przywyknąć, jednakże... Nie w taki ważny dzień. I nie akurat wtedy, kiedy całą ekipą wybieraliśmy się na spotkanie z przyszłym managerem The Vamps. Próbowaliśmy jak najdłużej odwlekać wyprawę przez fatalne warunki pogodowe oraz przez nogę Tristan'a (dobrze, że chłopak miał już zdjęty gips), ale później wspólnie stwierdziliśmy, że trzeba jak najszybciej spotkać się z managerem. Przecież nie będzie czekał w nieskończoność na zespół.
 James mówił, że Joe O'Neill to równy gość. Podobno współpracował z nim już wcześniej i przekazał chłopakom informację, że może się zająć również utalentowanym zespołem. Warunek był tylko jeden- musieliśmy jakimś cudem dotrzeć do Leeds. Joe niestety nie znalazł wolnej chwili, aby przytaszczyć swój złoty tyłek do Londynu, więc chłopaki musiały się trochę pomęczyć, aby zaistnieć w świecie show-biznesu. Pomińmy fakt, iż nazwisko niedoszłego manager'a The Vamps napawało mnie jakimś dziwnym niepokojem... Cóż, chyba nie musiałam wspominać tego, iż kojarzyło mi się z Anthony'm.
Czekała nas trasa około 273 kilometrów. Droga normalnie zajmuje 4 godziny, ale chłopaki postanowili wyjechać dużo wcześniej, aby przypadkiem nie spóźnić się na spotkanie z Joe. Tak więc czekała nas nieprzespana noc, a następnie równie ciężki, pełen nerwów poranek w Leeds.
Mieliśmy się zebrać pod domem babci Bradley'a. Tak szczerze? Nie chciałam jechać. Nie mogłam zrozumieć tego, że rzeczywiście chcieli brać mnie- niepełnosprawną osobę. Byłam dla nich ciężarem, a nie jakimś pieprzonym talizmanem szczęścia. Co z tego, że ostatnio jak wybrałam się z ekipą do baru, to James mnie tak nazwał?
Drugą sprawą była niejaka Liberty. Dobrze wiedziałam, że traktowała mnie jak osobę z niższej klasy społecznej. Coś jakby brzydziła się mnie tylko dlatego, że jeżdżę na wózku. Nie chciałam jej widzieć. Nie chciałam przyglądać się jej wesołej twarzy, która była całym światem dla Simpsona.
Zegarek pokazywał północ. Czyli byłyśmy punktualnie. Już z oddali zauważyłam grupkę znajomych, kryjącą się przed deszczem pod daszkiem przy wejściu do domu pani Simpson. James jako jedyny kręcił się przy samochodzie, wpakowując do środka plecaki i torby. Margaret pierwsza nas zauważyła, bo uniosła rękę wysoko do góry i pomachała. Zmrużyłam oczy, próbując doszukać się Bradley'a oraz Liberty. Jakoś nie mogłam odnaleźć ich sylwetek w całym wesołym towarzystwie.
Lissandra przyspieszyła, truchtając za moim wózkiem. Skręciłyśmy na chodnik, próbując zakryć się foliowymi płaszczami. Connor ruszył w moją stronę, pomagając Lisie wprowadzić wózek pod dach.
-To jak, wszyscy gotowi?- Odezwała się Lisa, która wykręciła mój wózek tak, aby wszyscy spokojnie zmieścili się w jedynym suchym miejscu.
-Czekamy jeszcze na Brad'a. -Powiedział Tristan, który opatulił się na tyle czarną bluzą, że widać mu było tylko błękitne oczy, delikatnie oświetlone przez lampę, zamieszczoną nad drzwiami.
Rozejrzałam się po wszystkich uważnie. Margaret uśmiechała się szeroko, trzymając w swoich dłoniach dość sporą, czarną torbę, w której zapewne spoczywał aparat fotograficzny.
-A gdzie jest Libby?- Zapytała Lisa. W zasadzie to ja chciałam zadać to pytanie, ale na szczęście przyjaciółka mnie wyręczyła.
Słodki uśmieszek z twarzy Maggie natychmiastowo zniknął. Dziewczyna wzruszyła ramionami, wykrzywiając delikatnie usta.
-Źle się poczuła i stwierdziła, że woli zostać w Birmingham. -Odpowiedziała jej najlepsza przyjaciółka.
Miałam ochotę zapiszczeć z radości, jednakże w ostatniej chwili się powstrzymałam. Mimowolnie zerknęłam w bok, na McVey'a, który nadal chodził przy swoim samochodzie, oglądając go uważnie ze wszystkich stron.
James wyglądał tak, jakby pochłonął wiadro napojów energetyzujących. Może dlatego, że przed wyjazdem opił się kawy, żeby tylko nie zasnąć podczas jazdy? W końcu miał być naszym szoferem- najlepszym i niezastąpionym!
Dobrze się złożyło, że jego rodzice mieli jakiś większy samochód, który pomieści mnie (mój wózek również) Lissandrę, Margaret  oraz chłopaków. Gruby tyłek Liberty już z nami się nie wybierał, także w środku pojazdu mogło być jeszcze więcej miejsca!
Usłyszałam szczęk drzwi. W progu pojawił się Simpson z pokrowcem od gitary na plecach. Zlustrował nas swoimi ciemnymi oczami i uśmiechnął się blado, jakby na siłę.
-Dzieciaki, tylko uważajcie tam na siebie!- Za chłopakiem wyszła urocza starsza pani, która podała mu dość sporą siatkę, wypełnioną kanapkami. -Brad, zrobiłam wam wszystkim jedzenie. Jak będziecie głodni, to możecie się na chwilę zatrzymać, przecież czas was nie goni!
-Daj już spokój, babciu, nie martw się. Wszystko będzie dobrze. -Ciemnowłosy pokręcił głową z politowaniem, przyjął od niej całusa w policzek i ruszył w stronę samochodu, zakrywając głowę kapturem od przeciwdeszczowej kurtki. Nie zwrócił na nas większej uwagi. Po prostu ruszył w deszcz, a następnie zabrał się do pakowania instrumentu oraz siatki od babci do bagażnika.
Spojrzałam porozumiewawczo na Lisę, odgarniając foliowy kaptur mojego żółtego płaszczyka. Czyżby się pokłócił z Liberty?
-Kierunek- Leeds! -Oznajmił podniecony James, który właśnie wkładał kluczyk do stacyjki. Samochód zarzęził niepewnie, ale odpalił. Czym prędzej opuściliśmy znaną ulicę, zostawiając przejętą babcię Simpson na schodkach przy wejściu.

Podróż mijała błogo. Wszyscy oprócz mnie i James'a przysypiali. Nie chciałam prowadzić z kierowcą jakiejś namiętnej rozmowy, żeby go nie rozpraszać. Pozostało mi tylko wsłuchiwanie się w cichą, melancholijną muzykę, dobiegającą z radia oraz liczenie lamp, stojących przy drodze. Zatrzymałam swój wzrok na czarnej szybie, o którą cały czas delikatnie stukały krople deszczu. Najwidoczniej nie tylko w samym Londynie było oberwanie chmury. Gdy błysk przydrożnych latarni przestał oświetlać moją twarz, również próbowałam zasnąć, choć tak naprawdę nie mogłam, mając przy sobie Bradley'a. Cały czas czułam jego ramię, które opierało się o moje i mogłam doskonale usłyszeć każde, nawet najcichsze westchnięcie, wydobywające się z jego ust.
W pewnym momencie silnik samochodu przestał pracować. James zaczął panicznie przekręcać kluczyk w stacyjce, budząc irytującym dźwiękiem wszystkich w samochodzie.
-Co jest?- Wymamrotał Tristan, który rozejrzał się naokoło i walnął swoją ręką Lisę, bo ta zajęczała głucho, skarżąc się, żeby bardziej uważał.
-Samochód nie chce współpracować. Czasami tak ma, zaraz znowu odpali.- Mruknął w odpowiedzi James, walczący z maszyną.
Oparłam głowę o szybę, żeby móc zobaczyć co takiego kombinuje James. Zmrużyłam oczy, wyciągając komórkę z kieszeni kurtki i włączyłam wyświetlacz, aby jasność oświetliła nasze twarze.
-Boże, nie... Nie załamuj mnie!- Wyjęczała Lissandra, która zaczęła panikować. -On musi jakoś odpalić!
James po raz setny przekręcił kluczyk, a samochód zarzęził przeraźliwie, próbując rozruszać silnik. Powtarzał czynność do skutku, stając się coraz bardziej czerwony na twarzy ze złości. Wszyscy spojrzeli po sobie, załamując ręce i wzdychając ciężko.
-James, zrób coś. Mamy tylko parę godzin, żeby dojechać do Leeds na 8! -Mruknął Bradley, który nerwowo obracał swoją komórkę w palcach.
Deszcz nadal dudnił o szyby, a my...? My staliśmy w środku jakiegoś ciemnego lasu, na pustej drodze, siedząc w zepsutym samochodzie.
-Mówiłam, że mogę nie jechać.- Mruknęłam pod nosem. Po jaką cholerę targali do Leeds również mnie? Nie byłam im na nic potrzebna. Jeszcze był jeden wielki problem z wózkiem.
-Daj już spokój, Lennon! -Burknął Bradley, a następnie uderzył mnie delikatnie w ramię.
-Kurwa!- Warknął James, uderzając rękami o kierownicę. -Zamknijcie się wszyscy, bardzo grzecznie was proszę! - Przetarł twarz ręką, a następnie oparł się czołem o kierownicę, zastygając tak w bezruchu. Zapadła niezręczna cisza. Wszyscy wgapialiśmy się w McVey'a, który walczył sam ze sobą. Krople deszczu uderzały coraz mocniej o karoserię, a ciemność wydawała się trzymać nasz samochód w niewidzialnych, żelaznych łapskach.
 Pierwsza odważyła się odezwać Margaret, siedząca na przednim siedzeniu, zaraz obok naszego kierowcy. Uniosła niepewnie rękę i skierowała ją w stronę jasnowłosego, aby położyć ją na ramieniu. Uśmiechnęła się delikatnie, przygryzając dolną wargę i wzdychając ciężko. Wydawała się myśleć nad tym, co takiego powiedzieć zdenerwowanemu gitarzyście, aby nieco podnieść go na duchu.
-James, no już, nie denerwuj się. -Zaczęła. Wydawało mi się, iż sama nie jest pewna tego, co mówi. -Joe'go podobno znasz bardzo dobrze. Przecież zrozumie, że twój stary grat się popsuł i przesunie to spotkanie na godzinę później. -Powiedziała cichym głosem, głaszcząc go po jeansowej kurtce. -Z resztą... Masz nas, tak?- Tutaj spojrzała do tyłu, puszczając nam wszystkim oczko. -Siedzimy w tym razem i choćby się waliło i paliło, nigdy nie zostawimy cię samego.
Blondyn rozluźnił wszystkie mięśnie, wydychając z płuc ciężkie, zalegające powietrze. Ponownie przetarł czoło, spoglądając błękitnymi tęczówkami na Maggie i unosząc w delikatnym zadziwieniu brwi. Wydawało mi się, że na jego twarzy można było ujrzeć również mały, delikatny uśmieszek. 
-To co robimy? Siedzimy w samochodzie i czekamy na cud? -Zapytał Tristan. Ten to jak zwykle musiał popsuć atmosferę. Zerknęłam przelotem na Brad'a, którego przyłapałam na niezwykle intensywnym wpatrywaniu się w moje oblicze. Chyba zrobiło mi się gorąco...
-Może ktoś mieszka gdzieś w pobliżu?- W końcu odezwał się Connor, który do tej pory dumał, oparty jasną czupryną o chłodną szybę. -Macie latarki?
-Ehhm... To ja zostanę. Poczekam tu na was. -Rzuciłam do James'a, który właśnie miał otwierać drzwi i wychodzić na dwór. -Ewentualnie mogę spać na tym siedzeniu. Dużo miejsca, a poduszki są miękkie, nie mam na co narzekać!- Dodałam pospiesznie, śmiejąc się na siłę.
-Coś ty, Lennon! Nie zostawimy cię tu samej, zaraz wrócimy. Daj nam kwadrans, znajdziemy jakieś miejsce, w którym będziemy się mogli na spokojnie przekimać. -Odparł na to gitarzysta. -Brad, siedź na tyłku i pilnuj naszego talizmanu szczęścia. Maggie, Lisa, Connor i Tristan- chodźcie ze mną.- Chwycił płaszcz foliowy, wychodząc na ulicę. Zobaczyłam tylko przez szybę, że rozkłada ochronę przed deszczem i zakrywa sobie szerokim kapturem głowę. Zbyt wiele mu to chyba nie da. Lało tak straszliwie, że zapewne po przejściu paru metrów, będzie miał mokre całe spodnie.
Lissandra otworzyła drzwi po swojej stronie i wyskoczyła na mokrą drogę, popiskując. Chłopaki wyszli za nią, skarżąc się głośno na ulewę, która jeszcze bardziej popsuła im fryzury. Odprowadziłam grupkę wzrokiem, zauważając przez czarną szybę biały blask latarek, których światła padły na wysokie drzewa w lesie. Głosy przyjaciół powoli rozpływały się w szumie deszczu. Wydawało mi się, że ulewa z każdą kolejną minutą się nasilała. Miałam cichą nadzieję, że zaraz jakimś magicznym sposobem ustanie, albo, że... Samochód znów odpali i będziemy mogli kontynuować wyprawę do Leeds.
Skierowałam czarne, błyszczące od emocji oczy na Brad'a. On również wpatrywał się uważnie w szybę, próbując wyłapać oddalające się sylwetki naszych przyjaciół. Żeby się tylko nie zgubili...
-Chyba nie jestem talizmanem szczęścia. -Mruknęłam z niezadowoleniem, uśmiechając się blado. Ledwo co zauważałam jego delikatne rysy twarzy, które oświetlał mój biały ekran telefonu.
-Daj spokój. Nawet nie wiesz jak się cieszę, że z nami pojechałaś.- Stwierdził od razu, odwracając się w moją stronę.- Przynajmniej ty z Lisą i Margaret nas wspieracie...
Czy on właśnie powiedział, iż cieszy się, że z nimi jestem? Moje serce zareagowało tak, jak myślałam- zaczęło nerwowo kołatać się w klatce piersiowej, a bezbarwny uśmiech na mojej zmęczonej twarzy stał się nieco szerszy.
-Zaraz, zaraz... Jak to tylko my?- Zapytałam po chwili, skupiając się na ostatnim zdaniu chłopaka.
-Po prostu. Liberty nie chciała z nami jechać. Trochę beznadziejnie się ułożyło, co?- Posmutniał jeszcze bardziej. W ciemności zauważyłam jedynie, że spuszcza głowę i wlepia wzrok gdzieś w podłogę samochodu.
Co wtedy poczułam? Chorą satysfakcję? A może nadzieję, że ich związek się w końcu rozpadnie? Nie wiedziałam, co mam mu powiedzieć, bo tak naprawdę... Nie było mi przykro.
-Nie chciała? Ale Margaret nam mówiła, że źle się poczuła. -Brnęłam w to dalej, by tylko wyłapać jak najwięcej informacji. Wiem- byłam w tym momencie największą egoistką, bo zamiast pocieszać chłopaka, chciałam dowiedzieć się czemuż wielka panna Sheard nie miała zamiaru jechać do Leeds.
Bradley prychnął pod nosem, znów spoglądając na mnie.
-Stwierdziła, że nie ma czasu. Ale to już nie ważne. -Odparł cicho.
Od razu wyobraziłam sobie wrzeszczącą Liberty, zazdrosną o mnie i o Lisę. Kto wie? Może zrobiła mu jakąś wielką awanturę o to, że ja z nim jadę?
Westchnęłam głęboko. Miałam ochotę położyć dłoń na jego kolanie, jednak... Coś mnie blokowało. Pamiętałam, że wtedy, kiedy odważyłam się na taki gest w parku, chłopak wyraźnie spiął wszystkie mięśnie. Później czym prędzej zniknął tłumacząc, iż musi natychmiast wyruszyć w inne miejsce.
-Dobrze będzie.- Mruknęłam.- Pamiętasz co napisałeś mi na oparciu wózka?- Starałam się grać, że chociaż w najmniejszym stopniu przejął mnie ten fakt. I trzeba przyznać, że nawet nieźle mi wyszło, bo Bradley chyba się uśmiechnął.
Siedzieliśmy w ciszy, wpatrując się w czarną szybę. Delikatne dudnienie kropel o dach samochodu sprawiło, że stałam się senna. Marzyłam o ciepłym łóżku i miękkiej poduszce. Albo możliwości ułożenia głowy na ramieniu Bradley'a.
-Bradley, tam niedaleko jest jakaś stodoła! Spokojnie możemy się w niej przekimać. Margaret weszła do środka i powiedziała, że jest w niej sucho. -James otworzył drzwi ze strony brązowookiego, marszcząc twarz, która była cała mokra od deszczu.
-Ej, ja na serio zostanę. Popilnuję nam rzeczy, przecież nie zostawimy samochodu na środku ulicy w lesie.- Powiedziałam od razu, wpatrując się z przerażeniem w oczach w James'a. Blondyn zignorował moje słowa, bo jedynie wywrócił oczami i ruszył na tył pojazdu, otwierając bagażnik.
-Maggie, weź te koce, o których mi mówiłaś. Mogą się przydać.- Usłyszałam głos naszego kierowcy. -Tristan, pilnuj kluczyków, zamkniesz samochód, jak już wszystko wypakujemy. -Odwróciłam się w stronę znajomych, których sylwetki obserwowałam przez szybę. Powoli zaczynali wyjmować nasze torby i je rozdzielać. Bradley poruszył się nerwowo na siedzeniu i również wyszedł z samochodu, uprzednio chwytając swój płaszcz przeciwdeszczowy.
-Brad, dasz radę wziąć Lennon na ręce, prawda? Nie będziemy targać jej wózka, to bez sensu.- Na te słowa zamarłam. Mimowolnie zagryzłam wargę, unosząc dłonie w górę, aby umiejscowić je w okolicy serca. Loczek od razu powiedział, że to nie będzie dla niego większy problem. Miałam ochotę wrzasnąć ze szczęścia.
-Okej, wesoła brygado! Idziemy!- James był urodzonym przywódcą.
Bradley otworzył tylne drzwi do samochodu i wejrzał do środka. Pomógł mi zarzucić płaszcz na ramiona, a następnie rozpiął pasy. Był zdecydowanie zbyt blisko. Zbyt blisko, bym mogła racjonalnie myśleć. Wpatrywałam się w jego skupioną, nadal smutną twarz, starając opanować bicie serca. Przełknęłam głośno ślinę, gdy wsunął jedną dłoń pod moje uda. Choć nie czułam w dole ciepła, ani jakiejkolwiek ingerencji z jego strony, zacisnęłam mocno szczęki, starając się nie cieszyć jak idiotka. Druga ręka Simpsona powędrowała na moje plecy. Przysunął mnie w stronę otwartych już drzwi i jednym, nieco koślawym ruchem, uniósł w górę, opierając moją sylwetkę na swojej klatce piersiowej. Ja natomiast uczepiłam się jego szyi niczym mały miś koala, żeby przypadkiem nie zsunąć się na ziemię. 
Lisa wyszczerzyła się do mnie szeroko, gdy tylko ujrzała naszą dwójkę. Ja również nie mogłam się powstrzymać od nikłego uśmieszku, ukazującego białe zęby. To był pierwszy tak bliski kontakt z Bradley'em. Chłopak nie zdawał sobie sprawy z tego, że cholernie długo na to czekałam. Miesiące ciągnęły się pod znakiem zapytania, oczekując czułości od jego osoby. Wiedziałam, że nadal był z Liberty, ale... W tej chwili ona się nie liczyła. Była daleko stąd, w Birmingham i tego nie widziała.
Otworzyłam odruchowo usta, czując jak zimne krople spadają na moją twarz i moczą wystające kosmyki włosów, które nie zdołały się ukryć po żółtym kapturem.
Każdy z nas miał na sobie kolorowy płaszczyk. Znajomi zostali obładowani wielkimi torbami z naszym jedzeniem i ubraniami. Latarki oświetlały leśną drogę, w której wszyscy brodzili niemalże po kolana, walcząc z błotem, które zachowywało się jak ruchome piaski, wciągające ofiary.
Po pewnym czasie, pomiędzy drzewami poczęła majaczyć czarna, dość spora budowla. Światła latarek delikatnie oświetlały starą, drewnianą stodołę.
-Jesteśmy na miejscu!- Krzyknęła Margaret, która szła na początku naszej wyprawy, wraz z James'em. Reszta ruszyła biegiem za nimi, przytrzymując kaptury i znikając za krzakami, które zarosły wejście.
-Mamy szczęście, że to coś takiego tu jeszcze stoi. -Mruknął Connor, który pomógł rozchylić potężne drzwi. Odetchnęłam z ulgą.
Bradley usadowił mnie gdzieś na pierwszej lepszej kupie siana i pomógł mi się oprzeć o drewnianą, nieco wilgotną ścianę. Wszyscy weszli do środka, rozglądając się uważnie za jakimś odpowiednim dla siebie miejscem. James krążył w kółko, wgapiając się w ekran komórki i wymachując nią we wszystkie możliwe strony. Przy okazji przeklinał sobie pod nosem i obgryzał ze zdenerwowania paznokcie.  Brad otworzył plecak i wyciągnął z niego szeroki koc, który ułożył na ziemi, uprzednio usłanej miękkim sianem.
-Trzeba przygotować coś, dzięki czemu choć na chwilę zamkniemy oczy. -Powiedział do najbliżej znajdującej się jasnowłosej.
Maggie pomogła mu w "pościeleniu" podłogi, a następnie sama poświęciła swoje ubrania, aby porozkładać je obok siebie i stworzyć z nich prowizoryczne poduszki. Lisa podała jej również swoją i moją torbę, z której znikały kolejne ciuchy, równo układane na kocu Simpsona. Connor usiadł obok mnie i zdjął z siebie przeciwdeszczowy płaszcz. Tak jak myślałam- jednorazowe kurtki nam nie pomogły. I tak wszyscy byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Ponadto było cholernie zimno. Czułam, jak dłonie mi skostniały, a wargi nie mogły przestać drżeć.
-I tak nie ma zasięgu, Con. -Mruknął James z niezadowoleniem, gdy tylko zobaczył, że wyświetlacz komórki Ball'a przeciął ciemność. Z tego, co udało mi się zobaczyć, była druga nad ranem. Jechaliśmy tylko dwie godziny. Czyli połowa drogi była już za nami. Westchnęłam ciężko, spoglądając na grupkę znajomych, która kładła na sianie coraz to większy stos ubrań, na których mieliśmy spać. Oni przynajmniej mogli się ruszać, więc nie odczuwali chłodu tak intensywnie, jak ja.
-Gotowe. Nie ma zbyt dużo miejsca, będziemy musieli się do siebie przytulić. -Oznajmiła Margaret, która wyprostowała plecy i odstawiła gdzieś na ziemię swoją czarną torbę, w której znajdowała się lustrzanka.
Wzruszyłam ramionami, spoglądając na całkiem porządne posłanie, które zostało przyszykowane. Mogło być gorzej. W sumie nie wyobrażałabym sobie siedzieć w samochodzie przez całą noc i czekać na zbawienie. Choć w stodole straszliwie śmierdziało wilgocią, jakoś dało się wytrzymać. Connor, który cały czas siedział obok, przeniósł mnie na prowizoryczne łóżko i sam usiadł gdzieś obok Lisy, która poprawiała moją błękitną bluzę, mającą służyć jej jako poduszka.
Wszyscy ułożyli się na ubraniach, przekręcając kilkakrotnie, aby w końcu odnaleźć swoją w miarę wygodną pozycję do spania. Leżeliśmy obok siebie, stykając się ramionami, czując na swoich karkach oddech swojego przyjaciela oraz swąd jego mokrych ubrań. W stodole panowała zupełna cisza. Zupełna z wyjątkiem... Irytującego dudnienia kropel deszczu w jej dach. Z pomocą Lisy, która ułożyła się przy moich plecach, odwróciłam się w stronę James'a oraz Margaret. Obydwoje próbowali złapać zasięg, wpatrując się w ekrany komórek. Zmrużyłam oczy, bo zostałam porażona blaskiem jasnych wyświetlaczy. Światło padające z tapet idealnie oświetlało spokojną twarz Tristan'a, który oddychał ciężko. Najwidoczniej zasnął najszybciej z nas wszystkich, bo wyglądał niczym małe dziecko z otwartą buzią i wykręconą dziwacznie sylwetką.
W pewnym momencie usłyszałam syk Maggie. Dziewczyna złapała się za serce, wydychając głośno powietrze. Zmarszczyłam czoło. Czyżby się źle poczuła?
Gdybym mogła, od razu podniosłabym się z miejsca i do niej podeszła, ale z jednej strony ograniczała mnie noga rudowłosej, którą zostało przywalone moje biodro, a z drugiej ciało Bradley'a, które znajdowało się bardzo blisko mnie. Aż za blisko. Mogłam dotknąć nosem pleców Simpsona- tak po prostu. A gdy uniosłam wyżej podbródek, czułam na nosie jego ciemne, kręcone włosy. Ręce mnie świerzbiły, żeby wyciągnąć je w przód i objąć jego biodro...
Usłyszałam szept James'a, który się jej pytał, czy wszystko w porządku. Jasnowłosa zamknęła na chwilę oczy i odetchnęła ciężko, kiwając głową na "tak". Zacisnęłam mocno szczęki, modląc się w duchu, żeby przypadkiem nie stała się jakaś tragedia. Byliśmy przecież w środku lasu, bez zasięgu, bez jakiegokolwiek transportu oraz orientacji w terenie.
-Dobra, to nie ma sensu...- Mruknęła cichutko Margaret, która właśnie wyłączyła swoją komórkę. James nadal próbował złapać zasięg i machał telefonem jak wariat, wyciągając rękę w górę i marszcząc zabawnie nos.
Nawet nie wiem kiedy pochłonęła mnie zupełna ciemność. Byłam chyba tak zmęczona, że po prostu odleciałam, wtulona głową w plecy Bradley'a.

Obudziło mnie głośniejsze westchnięcie Lissandry, której nie tylko noga, ale i również ręka spoczywała na moim ciele. Otworzyłam oczy, rozglądając się uważnie po stodole i czym prędzej odsunęłam się od Brad'a, czując jak płoną mi policzki.
Albo mi się wydawało, albo na deszcz w końcu przestał padać, a przez drewniane deski przedostawały się delikatne promienie słoneczne, oznajmujące, że właśnie nastał kolejny dzień.
Zanim się zebraliśmy, minęło trochę czasu. Oczywiście Tristan nie chciał za nic wstawać i musiał zostać brutalnie pociągnięty przez James'a, który stał na baczność jako pierwszy z nas wszystkich. Po zebraniu ubrań i schowaniu ich do toreb (pomińmy fakt, iż już nikomu się nie przydadzą, chyba, że po paru porządnych praniach), wyszliśmy ze stodoły, odnajdując błotną drogę i ruszając przed siebie. Oczywiście Brad bez żadnego kręcenia nosem pomógł mi podnieść się do siadu, a następnie wziął na ręce, podrzucając delikatnie i mówiąc, żebym się mocno trzymała.
Słońce co prawda delikatnie oświetlało nasze twarze, ale szybko zniknęło za niemalże granatowymi chmurami. Nie można było liczyć na to, że pogoda się choć trochę poprawiła. Trzeba było się cieszyć jedną maleńką chwilą, podczas której nie musieliśmy się topić w wielkich kroplach deszczu. Jedynym naszym przeciwnikiem było błoto.
-Tristan, ty tępa pało! Zamknąłeś samochód, jak cię o to prosiłem?! -Ryknął nagle James, który rzucił się biegiem w przód, widząc auto.
Tris spojrzał na niego ze zdziwieniem, a następnie zmrużył oczy, jakby się nad czymś bardzo intensywnie zastanawiał.
-Tak... Wydaje mi się. No chyba... To znaczy... Nie.- Wydukał, zatrzymując się na chwilę.
Przełknęłam głośno ślinę.
-KURWA MAĆ!- Usłyszałam krzyk naszego kierowcy i aż zamknęłam na chwilę oczy.
Bradley drgnął niepewnie, przyspieszając kroku. Musiałam go mocniej złapać za szyję, by przypadkiem nie wylądować na uroczym, leśnym błotku. Spojrzałam w stronę auta, które stało na poboczu. Miało... Otwarty bagażnik. Na razie tylko tyle mogłam zauważyć, gdyż drzewa i krzaki ograniczały mi pole widzenia.
Jęknęłam pod nosem, wyciągając prawą rękę, żeby gałęzie nie dały mi po twarzy, gdy wychodziliśmy na mokrą jeszcze ulicę.
Samochód wyglądał... Tragicznie. Nie. Tragicznie to mało powiedziane. Był cały w błocie. Zupełnie tak, jakby przez środek drogi przeszło jakieś tornado.
James otworzył przednie drzwi i zajrzał do środka, marszcząc czoło. Cały czas jęczał coś pod nosem, oceniając stan swojego pojazdu.
Spojrzałam ze zdziwieniem na twarz Bradley'a, który wgapiał się w przyjaciela z otwartymi ustami. Chyba próbował go pocieszyć, ale... Nie wiedział jak.
Nasz kierowca wsiadł do środka, zajmując mokry fotel przed kierownicą. Próbował włożyć kluczyki do środka i jakimś cudem ruszyć silnik, jednakże bezskutecznie.
-James?- Zaczął Tristan, który stanął przed drzwiami przy McVey'u, zaglądając do środka samochodu przez zbitą szybę.
Spojrzałam na Evans'a i pokręciłam przecząco głową. Lepiej, żeby nie zaczepiał go w takim stanie.
Dobrze zbudowany blondyn nic nie odpowiedział. Siedział na wilgotnym fotelu, wpatrując się ze złością w przednią, ubłoconą szybę. Był jakby w transie.
Nagle James, jakby oparzony, podniósł się ze swojego miejsca i wyskoczył na zewnątrz, tupiąc i skacząc.
-Cholerne... Wredne... Czerwone... Mrówki!- Wycedził przez zęby, otrzepując swoje spodnie. Pojedyncze, małe stworzonka padały na mokrą ulicę, uciekając od jego osoby czym prędzej.
Gorzej już chyba być nie mogło.
Margaret kręciła się wokół całej naszej ekipy, łapiąc się za głowę i kładąc dłonie w okolicach swojego serca. Widziałam, że strasznie się tym przejęła, bo ciężko jej było złapać oddech. Ponadto zbladła trochę na twarzy.
-Lennon... -Zaczęła cicho Lisa, która wpatrywała się w bagażnik swoimi wielkimi, błękitnymi oczętami.
-Tak?- Spojrzałam w jej stronę, zupełnie rozkojarzona całą tą sytuacją.
-Bo... Bo ktoś ukradł twój wózek... 

9 czerwca 2014

{12} talizman szczęścia

Piknik był dla mnie wyjątkowo męczący. Nie tylko pod względem fizycznym, ale i również psychicznym. Tej nocy po raz pierwszy od przebudzenia, przyśnił mi się Bradley- zupełnie taki sam, jakiego widziałam w tamtym, drugim i lepszym świecie. A ja? Ja znowu miałam władzę w nogach i mogłam ruszać palcami. Czułam wszystkie ścięgna, wszystkie mięśnie. Było to tak wyraźne i realne uczucie... Nie pamiętam dokładnie co takiego w tym konkretnym śnie widziałam, ale w umyśle wyrył mi się jeden, intensywny obraz- noc i deszcz, który moczył nasze sylwetki od stóp do głów. To jednak nie przeszkadzało nam w tym, by uśmiechać się do siebie i znów patrzeć prosto w swoje oczy, zatracając się w tęczówkach, tonąc gdzieś w głębi, prześwietlając swoje dusze na wskroś, pieszcząc wargi ustami, powtarzając, że nie istnieje nic innego, że liczymy się tylko my...
Obudził mnie telefon. Otwierając jedno oko, wyciągnęłam dłoń w stronę szafki, na której leżał. Nawet nie spojrzałam na wyświetlacz, kto to taki mógł się do mnie dobijać. Po prostu odebrałam i od razu usłyszałam charakterystyczny, rozradowany ton głosu Margaret.
-Mam nadzieję, że cię nie obudziłam, Lennon?- Zapytała, nie dając mi nawet wyszeptać "halo". - Słuchaj... Jest taka sprawa. Aktualnie siedzę u babci Bradley'a, próbujemy obrobić zdjęcia z koncertu i skleić jakiś fajny filmik, żeby go dodać na youtube.
-Mhm.- Mruknęłam w odpowiedzi, przecierając oczy przegubem wolnej ręki. Nie za bardzo wiedziałam o co jej chodzi i skąd do cholery ma mój numer, ale... Ja przecież jeszcze żyłam w tym drugim, wspaniałym świecie, gdzie trzymałam rękę Brad'a, moknąc w deszczu.
-Wpadniesz, prawda? James praktycznie cały czas nade mną stoi, denerwuje się o byle co i twierdzi, że ich występ był denny i nie nadaje się do opublikowania w Internecie, bo Connor nie popisał się swoją grą na basie. Tristan rozsiewa jakąś panikę i on chyba jako jedyny jest za tym, żeby Con rzeczywiście doszedł do zespołu. W sumie dobrze, że Liberty nie miała jak przyjechać do Londynu, bo zrobiłaby tutaj totalną masakrę wraz z Brad'em. Wiesz, przez ten sweterek i to wszystko... Hormony jej buzują, ma może zespół napięcia przedmiesiączkowego.- Zaczęła tłumaczyć, trajkocząc niczym katarynka. Zmarszczyłam czoło, próbując poukładać jej słowa w swojej głowie. Dotarło do mnie tylko tyle, że ich mały koncert na pikniku był według McVey'a beznadziejny, a Liberty... Liberty nie ma w Londynie. Zaraz. Nie ma?!
-Kiedy mam wpaść?- Wydukałam od razu, przełykając ślinę i otwierając szeroko oczy, żeby powrócić do świata żywych. -Mogę wziąć ze sobą Lisę, prawda?
Maggie zaśmiała się dźwięcznie.
-Do Lisy już dzwoniłam. Kazała mi ciebie obudzić bo stwierdziła, że straciła już całą swoją magiczną moc i nie potrafi wyciągnąć cię z łóżka. - Zażartowała.
Wywróciłam oczami.
-Cholera, nie! Nie zgadzam się! Dennis jest od niego o wiele lepszy! -Rozpoznałam stłumiony głos James'a, który wydostał się z komórki.
-Słyszysz? Znowu zaczyna marudzić. Czekam, Lennon! - Przekrzyczała chłopaka i rozłączyła się.
Westchnęłam gorzko, poprawiając rozczochrane włosy, które sterczały na wszystkie możliwe strony. Uniosłam swe ciało na dłoniach, przesuwając się w stronę krawędzi łóżka i odgarniając kołdrę. Wzięłam parę głębszych wdechów i dałam sobie chwilę odpocząć przed wysiłkiem spoczęcia na wózku. Dzięki rehabilitacji, którą odbywałam co dwa dni, moje codzienne czynności zostały nieco ułatwione. Nie musiałam już prosić mamy czy Lisy do tego, aby pomogła mi codziennie rano wstawać. Potrafiłam zadbać o siebie i miałam tylko jedyny problem z ubieraniem się i myciem. Nie chciałam być ciężarem dla matki, która teraz cierpiała jeszcze bardziej ode mnie. Miałam wrażenie, że to ona jest niepełnosprawna- właśnie przez swoją córkę. Nie mogła pracować, musiała siedzieć całymi dniami w domu i choć puszczała mnie do znajomych, to i tak miałam wrażenie, że wolałaby mnie trzymać w czterech ścianach, by znowu się nic nie stało.
To dziwne jak taka tragedia zmienia człowieka, prawda? Odkąd się obudziłam, nie poruszałyśmy już tematu śmierci mojego ojca. Może to i lepiej. Nie potrafiłam jej już zarzucać, że to właśnie ona go zabiła. Byłam coraz starsza i pogodziłam się z tym, że na spotkanie taty będę musiała jeszcze trochę poczekać. Najwidoczniej ktoś na górze nie chciał odbierać mi jeszcze życia w tak młodym wieku.
Gdy siedziałam już na wózku, krzyknęłam po mamę, żeby pomogła mi w porannej toalecie. Przy okazji odpowiedziałam cierpliwie na wszystkie pytania dotyczące tego, gdzie się dzisiaj wybieram. Przyznałam się do tego, że poznałam naprawdę świetnych ludzi, którzy zupełnie nie zauważają mojej niepełnosprawności. A przynajmniej... Starają się to ukrywać, żeby nie zrobić mi przykrości.
Czym prędzej zjadłam kukurydziane płatki z mlekiem i wyjechałam z domu, uprzednio przyjmując całusa od mamy, którego dostałam prosto w czoło. Chyba nigdy w życiu się tak nie spieszyłam. Nawet gdy w poprzednich latach uciekł mi do szkoły autobus, to ze spokojem czekałam na następny twierdząc, że liceum i tak zawsze będzie stało dla mnie otworem. A oceny można poprawić w każdym momencie, nieprawdaż?
Wyjechałam na chodnik, który prowadził na drugą ulicę, gdzie stał czerwony domek babci Simpsona. Zaczęłam z całych sił pchać koła, starając się nie dostać zadyszki. Dobrze, że gdzieś w oddali zamajaczyła mi ruda czupryna Lissandry.
-Lisa!- Krzyknęłam w jej stronę, zatrzymując wózek i próbując złapać oddech. Dziewczyna odwróciła się w moją stronę i od razu do mnie podbiegła, przytrzymując rozkloszowaną spódniczkę, która nieco odsłoniła jej uda przez większy podmuch wiosennego wiatru.
-Spokojnie, laska, bo zaraz odlecisz razem z aniołami do nieba...- Zdziwiła się ruda, a następnie sama zaczęła pchać wózek, śmiejąc się pod nosem z mojego zachowania.- Jesteś cała czerwona na twarzy. W takim stanie przypominasz Liberty, więc jest szansa, że Brad się tobą zainteresuje.
-Wiesz co? Dzięki. Dzięki wielkie! -Burknęłam, odwracając się w jej stronę. Musiałam jakoś odetchnąć, bo nie chciałam wyglądać niczym dorodny burak, gdy będę już przy chłopakach, w mieszkaniu.
Po paru minutach dotarłyśmy przed posiadłość, w którym mieli znajdować się chłopaki. Przez okno widziałam ich ciemne sylwetki, które praktycznie przez cały czas wymachiwały rękami. Stłumione okrzyki świadczyły o nieustającej kłótni.
Lissandra zadzwoniła do drzwi, a rozmowy automatycznie umilkły, bo Bradley musiał nam otworzyć.
-Cześć.- Przywitał się z nami słabym uśmiechem, drapiąc się w tył głowy.- Proszę, wejdźcie.
Lisa popchnęła mój wózek przez próg i sama zatrzymała się w korytarzu, aby zdjąć buty. Ja ruszyłam za Brad'em, który przeszedł wolnym krokiem do salonu. James stał na przeciwko włączonego komputera i wpatrywał się w nagrany z pikniku filmik z wielkim  zadumaniem. Tristan siedział na kanapie z chorą nogą, położoną na małym taboreciku, a Margaret była na tyle pochłonięta dłubaniem w swojej komórce, że nawet nie zwróciła na mnie uwagi.
-Co tu się dzieje, hm? Sądzę, że wasi sąsiedzi już się dokładnie dowiedzieli o czym tak głośno dyskutujecie. -Stwierdziłam z rozbawieniem, wzruszając ramionami. Dopiero teraz wszyscy oderwali się od swoich dotychczasowych czynności i zatrzymali na mnie blade, zmartwione tęczówki.
-Boże, Lennon... Weź im wytłumacz, że Connor nadaje się do zespołu. -Jęknęła Mag, chowając telefon do tylnej kieszeni jeans'owych spodni.
Uniosłam ciemną brew ku górze, wlepiając swe oczęta w sylwetkę McVey'a. Jak dobrze pamiętałam, to on od samego początku miał jakiś problem z lepszym poznaniem Connor'a. Kompletnie tego nie rozumiałam.
-Są od niego lepsi, Maggie! Zrozum to, proszę. -Odezwał się w końcu dobrze zbudowany chłopak, odwracając się w naszą stronę przodem.
-James, czy ty w ogóle słyszysz, co mówisz?- Wtrąciła się do sprzeczki Lissandra, siadając gdzieś obok Tristan'a. Oczywiście- dziewczyna była zauroczona osobą Connor'a, także mogłam się spodziewać, że będzie broniła jego persony niczym lwica. -Con jest utalentowanym chłopakiem. Pasuje do waszego zespołu i jestem pewna, że będzie wam się świetnie współpracowało.
-Ona dobrze gada, serio!- Ożywił się Tristan, który do tej pory wgapiał się w swoją chorą nogę i oceniał autografy, które złożyliśmy mu na gipsie.
-A ja chyba wiem o co chodzi.- Stwierdziłam w końcu. Wszyscy spojrzeli na mnie z zaciekawieniem, oczekując kolejnych słów. -James pewnie tęskni za starymi czasami, kiedy pracowaliście tylko we trójkę. Wątpię, czy będzie pasował mu nawet ten wspaniały Dennis, który podobno jest lepszy od Connor'a we wszystkim. -Wywróciłam teatralnie oczami, spoglądając na każdego z osobna.
McVey jakby naburmuszył się jeszcze bardziej. To oznaczało, że trafiłam w jego czuły punkt.
-Wiesz, James... Jeżeli chcecie osiągnąć coś naprawdę dobrego, zespół musi się rozwijać. Rozumiem, że we trójkę tworzycie The Vamps. To się nigdy nie zmieni. Ale daj mu szansę. Otwórz się na innych ludzi. -Dodałam po chwili.
-Jestem za Lennon.- Odezwał się nagle Bradley, który uniósł rękę do góry.
-Lennon na prezydenta!- Zażartował Tris, całkowicie zmieniając ton głosu i robiąc niezwykle głupią, typową dla swojej osoby, minę.
Teraz wystarczyło czekać na jedno słowo James'a. Jedno, jedyne, malutkie, maciupeńkie...
-No dobra. -Mruknął w końcu. Każdy z nas zareagował na jego reakcję z ulgą. Evans nawet zagwizdał z radości, a Bradley odgarnął ciemne loki z czoła, wypuszczając zalegające powietrze z płuc.
Margaret czym prędzej wyciągnęła telefon i odnalazła numer Connor'a, żeby wysłać mu wiadomość.
-Cześć Connor... Musimy ci coś powiedzieć... Spotkajmy się w barze u Tiffany'ego o szóstej... Masz przyjść i koniec, to sprawa życia i śmierci.- Bełkotała pod nosem. -Wiecie, ja już wszystko zaplanowałam. Wiedziałam, że tak to się skończy, nawet przygotowałam balony i dekoracje. -Uśmiechnęła się szeroko, wymachując rękami. -Lisa, pomożesz mi ubrać ładnie lokal, prawda? Musimy natychmiast przygotować tamto miejsce, żeby nie było za późno.
Finnigan nie miała nawet szansy nie zgodzić się ze słowami Maggie. Dziewczyna po prostu zaplanowała jej popołudnie i raczej nie było opcji, żeby niegrzecznie jej odmówić.

Kilkanaście minut przed szóstą wszyscy zebrali się pod barem Tiffany'ego. Lokal nie wyróżniał się niezwykłym wnętrzem. Można było powiedzieć, że był przeciętny i może nawet nieco zaniedbany. Gdy weszliśmy do środka, ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że nikogo tam nie ma. Może dlatego, że znajdował się na naszym osiedlu? Sąsiedzi raczej nie należeli do imprezowiczów. A jak mieli ochotę na piwo, to raczej wybierali się pod mały sklepik, żeby tam usiąść na ławce i zacząć dyskutować o swojej egzystencji z kolegami.
-Zarezerwowałaś bar tylko dla nas?- Zapytałam Maggie, która właśnie podawała kolejną wiszącą serpentynę Lissandrze.
-Coś ty! Ja po prostu wiem, gdzie się zakręcić, żeby w miarę smacznie zjeść i mieć spokój. -Machnęła ręką, a następnie pomogła rudowłosej zejść ze stołka.
-Trzymaj, Tristan. Wiesz jak się puszcza confetti, co nie? Może chociaż to ci wyjdzie?- Bradley podał chudemu blondynowi tubkę z kolorowymi papierkami, które miały wydostać się na zewnątrz, podczas powitania nowego basisty The Vamps.
Evans pokiwał niemrawo swoją łepetyną, a następnie obejrzał opakowanie ze wszystkich stron. Nawet zaczął czytać instrukcję!
Byłam chyba bardziej podniecona, aniżeli wszyscy tutaj zebrani. No dobra... Margaret jeszcze wydawała się tym wydarzeniem mocno nakręcona. Chodziła po całym barze i gdy tylko złapała swoją czarną torbę, w której spoczywał aparat, zaczęła nam robić zdjęcia. Przy okazji co chwilę wyglądała na zewnątrz, by sprawdzić, czy przypadkiem Connor się nie zbliża.
-Niespodzianka!- Wykrzyknęliśmy wszyscy na raz, gdy Connor otworzył drzwi wejściowe do baru. Chłopak nie wiedział, co się dzieje. Wpatrywał się w nas z szeroko otwartymi oczami, a następnie zwrócił uwagę na balony, które przyczepiły tutaj dziewczyny. Zmarszczył czoło, uśmiechając się niepewnie. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale był w tak wielkim szoku, że jedynie przełknął ślinę i zerknął na Lisę, żeby mu to wszystko wytłumaczyła. Rudowłosa jedynie wzruszyła zabawnie ramionami i poruszyła brwiami, pokazując brodą na trójkę chłopaków, stojących przy najbliższym stoliku z przekąskami.
Zacisnęłam na kolanach pięści, podjeżdżając wózkiem do przodu, żeby mieć lepszy widok. Tristan nadal majstrował przy tubie z confetti i ciągnął jak najmocniej za plastikowy papierek, marszcząc przy tym nos i mrucząc z niezadowolenia pod nosem.
 -Connor, zostaniesz naszym basistą? -Zapytał James wraz z Bradley'em.
Ball zaśmiał się w głos, opuszczając wzrok. Musieliśmy mu dać chwilę, żeby przetworzył w swojej łepetynie informację.
-Czekajcie... Co? -Odezwał się w końcu, wracając do świata żywych.
Zaśmiałam się cicho, spoglądając na swoje koleżanki i szeroko się uśmiechając.
 -Oczywiście, że tak! Z przyjemnością zostanę waszym basistą! -Tutaj zatrzymał wzrok na James'ie, który również się szeroko uśmiechał i nawet podszedł do nowego członka zespołu bliżej, żeby mu pogratulować.
-Witaj w The Vamps, Con!- Oznajmił radośnie Bradley, a następnie rzucił się na najmłodszego chłopaka, aby poklepać go po plecach.
Po barze rozległ się głuchy huk, który świadczył o tym, że confetti w końcu zostało okrzesane przez perkusistę. Zaraz potem usłyszeliśmy donośny okrzyk Tristana, że w końcu mu się udało odpalić różnobarwną armatkę. Kolorowe papierki podleciały w górę, a następnie zaczęły powoli spadać, zatrzymując się na naszych włosach. Evans pokuśtykał w stronę przytulającej się trójki chłopaków i również rozłożył swe długie ramiona, żeby wszystkich objąć.
Margaret pociągnęła nosem ze wzruszenia, a następnie objęła obiektywem lustrzanki nastolatków, aby upamiętnić scenę zdjęciem.
Czas błogo płynął, a my bawiliśmy się w najlepsze, podjadając frytki, rzucając w siebie słonymi paluszkami i robiąc kolejne zdjęcia, na których wychodziliśmy tak, jakbyśmy urwali się ze szpitala psychiatrycznego o zaostrzonym rygorze.
Może tylko mi się tak zdawało, ale Bradley wydawał się być bardziej zrelaksowany, aniżeli jak był w towarzystwie Liberty. Teraz nikt go nie kontrolował. Mógł robić co chciał, śmiać się na cały głos i nawet parę razy złapałam go na wgapianiu się w moją osobę. A może po prostu sobie to wmówiłam, żeby się lepiej poczuć...? W każdym razie ja również zapomniałam o swojej chorobie i o tym, że jutro znowu idę na rehabilitację.
Connor podniósł się z krzesła i objął Lisę ramieniem, żeby zrobić sobie z nią zdjęcie. Przechyliłam głowę na jedną stronę, a uśmiech sam wskoczył mi na buzię. Wyglądali tak uroczo!
Gdy drzwi do baru otworzyły się, zerknęliśmy w tamtą stronę. Mogliśmy się spodziewać innych, obcych ludzi, ale nie... Jego.
-Co ty tutaj robisz, Tony?- Wybąkała nieco zdziwiona Lisa.
Dziwne. Connor nawet na chwilę nie wypuścił rudowłosej ze swoich ramion. Po prostu stał tak przy jej boku, wpatrując się z zaciekawieniem w sylwetkę monstrum. Margaret przestała się śmiać i włożyła słomkę do swoich ust, pociągając dość spory łyk coli. Wszyscy wgapiali się w smukłą sylwetę obcego chłopaka, nic nie mówiąc.
-Chyba ja powinienem zapytać cię o to pierwszy, nie sądzisz?- Wycedził przez zaciśnięte szczęki, mierząc Ball'a od stóp do głów.
Przestałam na chwilę oddychać. Bałam się, że Anthony znowu uderzy Lissandrę. Potrafiłby to zrobić przy wszystkich, byłam tego niemalże w stu procentach pewna.
-Spędzam wolny czas z przyjaciółmi.- Odparła Lisa, strzepując dłoń Con'a ze swojego biodra. -To wszystko.- Wzruszyła ramionami.
Anthony zerknął przelotem na mnie, a następnie przygryzł dolną wargę. W jednym momencie wyciągnął prawą dłoń w stronę Lissandry i chwycił ją z całej siły za nadgarstek.
-Ej, to boli!- Rudowłosa uniosła rękę do góry, żeby wyswobodzić się z żelaznego uścisku swojego chłopaka. Ten nie ustąpił tak łatwo- pociągnął ją brutalnie w swoją stronę, zmuszając do wyjścia z baru.
Już miałam coś mówić, ale znajomi mnie wyręczyli. Margaret wyraźnie się oburzyła, wstając z miejsca i karząc mu przestać. James i Bradley stwierdzili, żeby O'Neil się uspokoił, a Connor... Connor zadziwił nas wszystkich.
-Zostaw ją.- Powiedział hardo. W tym momencie zabrzmiał gorzej niż sam pan Anthony. -Nie słyszałeś, że spędza wolny czas ze swoimi znajomymi? A może trzeba ci to jakoś dokładniej wytłumaczyć?
Tony natychmiastowo zrobił się czerwony na twarzy. Zacisnął pięści, raniąc rękę mojej przyjaciółki jeszcze bardziej. Jego nozdrza niebezpiecznie się rozszerzyły, a oczy błysnęły złowrogo. Członkowie zespołu wstali od stołu, aby w razie czego obronić Connor'a, który najwyraźniej był nowym celem O'Neil'a. Nawet Tristan podniósł się z krzesła, lekko utykając.
Chłopak nie miał szans. Czterech na jednego? Dobrze, że w końcu dał sobie spokój i puścił Lisę.  
-To koniec, Anthony. Koniec z nami. -Rzuciła w jego stronę siedemnastolatka, masując sobie obolały nadgarstek.
W tejże chwili poczułam się tak, jakby spadł mi kamień z serca. Lissandra w końcu nie była uzależniona od tego dupka. Zrobiła coś, czego nigdy nie będzie żałowała.
Chłopak zmrużył swoje jasne oczy i po prostu wyszedł z baru, zatrzaskując za sobą drzwi. Nastała głucha cisza, którą wypełniała jedynie muzyczka, dobiegająca z głośników, umieszczonych przy suficie.
-Boże, jak ja mogłam być z tym dupkiem... -Pokręciła z niedowierzaniem głową, zajmując swoje miejsce przy stoliku. Spojrzała na mnie żałośnie, robiąc minę zbitego psa. Nic nie powiedziałam. Siedziałam cicho niczym mysz pod miotłą.
-Wszystko w porządku?- Zapytał Ball, który nadal stał przy drzwiach i sprawdzał, czy Anthony za chwilę nie zmieni swojego zdania i nie odwiedzi naszej ekipy ponownie.
-Tak. - Pokiwała głową Lisa. Widziałam, że powstrzymywała łzy, bo zaczęła bardzo szybko mrugać.
-Na pewno?- Odezwał się raz jeszcze, a następnie i on przysiadł się do naszego grona.
-Wszystko jest w jak najlepszym porządku, Connor. -Zapewniła go ruda. -Po prostu nie rozmawiajmy o nim. Cieszmy się z tej jednej, konkretnej chwili. Tylko one są w życiu ważne.
Mimowolnie wykrzywiłam twarz w pozytywnym grymasie. Widziałam, że Margaret położyła swoją rękę na jej ramieniu, a James posłał pokrzepiający uśmiech.
Co prawda ciężko nam było wrócić do tamtej, jakże wesołej atmosfery, podczas której wszyscy zajadaliśmy się frytkami i rozmawialiśmy o przeróżnych głupotach, żartując i śmiejąc się do rozpuku. Connor jakoś próbował rozbawić Lisę, która od kilkunastu minut siedziała na swoim krześle, wpatrując się w ciastko i nie odzywając się ani słowem.
-O Boże... Nie wierzę... - Wyjęczał nagle James, który podniósł wzrok z ekranu swojego telefonu dotykowego.
-Co jest?- Pierwszy odezwał się Bradley.
Nie. Tylko nie to. Znowu jakaś afera?
Zerknęliśmy na McVey'a z wyraźnym zatroskaniem. Chłopak odłożył komórkę na stół, gdzieś obok słonych paluszków i przetarł twarz dłońmi.
-Jedziemy do Leeds. Natychmiast. Jutro. -Wybełkotał, wpatrując się w nasze zadziwione twarze. Z początku myślałam, że jakaś jego rodzina mieszka w Leeds i musimy tam wszyscy jechać, bo stało się coś naprawdę poważnego. Wypadek, katastrofa... Cokolwiek! Gdy tylko na mojej drodze stawał Anthony, musiałam przygotowywać się na dalsze kłopoty.
-Czekaj, James... Spokojnie. Wyglądasz tak, jakbyś zobaczył ducha. -Stwierdziła Margaret, która siedziała najbliżej chłopaka. Rzeczywiście- dziewiętnastolatek zbladł na buzi i teraz zatrzymał swe błękitne tęczówki gdzieś daleko za nami, jakby stracił kontakt z rzeczywistością. -Dlaczego do Leeds?- Dziewczyna ścisnęła kolegę za ramię i nawet delikatnie nim potrząsnęła, próbując go obudzić z dziwacznego transu.
James pokręcił z niedowierzaniem głową i uśmiechnął się szeroko. Wtedy wszyscy odetchnęli z ulgą, że jednak wiadomość, którą ma nam do przekazania, nie jest aż taka tragiczna.
-Pamiętacie, jak mówiłem wam o takim facecie, który nazywa się Joe O'Neill? - Brad, Connor oraz Tris pokiwali ze zrozumieniem łepetynami, oczekując na jego kolejne słowa. - Joe to mój dobry znajomy.- Tym razem zwrócił się w stronę moją, Lisy oraz Maggie, żeby nam wszystko wytłumaczyć. -Kiedyś bawiłem się w nagrywanie EP-ek, a O'Neill był moim managerem. Powiem wam, że niezły z niego kompan. Gdybym nie znalazł Bradley'a w Internecie i nie zaproponował stworzenia The Vamps, z pewnością ciągnąłbym z nim współpracę.- Zaczął żywo gestykulować. Widziałam, jak z każdym kolejnym słowem, jego oddech staje się szybszy.
-Dobra, James, przejdź do sedna, co takiego się stało?- Mruknął nieco poirytowany Tristan, który właśnie zabierał frytki Connor'owi.
-Joe odezwał się do mnie. Tyle miesięcy nie utrzymywaliśmy ze sobą kontaktu, a teraz mi napisał, że zobaczył jeden z naszych coverów na youtube! Powiedział, że może nam pomóc rozkręcić The Vamps, rozumiecie?
Maggie zapiszczała z radości, podskakując w miejscu. Tristanowi opadła szczęka i frytka, którą właśnie konsumował, wpadła do coli Bradley'a. Connor chyba nadal przeżywał to, że niedawno został przyjęty do zespołu.
-Warunek jest tylko jeden- musimy jechać do Leeds w jak najszybszym czasie. I zabieramy ze sobą również talizman szczęścia. -Tutaj spojrzał na mnie, uśmiechając się szeroko.
Ja talizmanem szczęścia? A niby dlaczego właśnie tak mnie nazwał? Zmarszczyłam czoło, nie za bardzo wiedząc o co chodzi.
-Taka prawda, Lennon. Gdyby nie ty, nie byłoby tego wszystkiego. -Wytłumaczył pospiesznie, a mi zrobiło się gorąco.
Przełknęłam głośno ślinę, zastanawiając się intensywnie ile godzin zabierze nam podróż do przyszłego managera The Vamps i czy chłopaki rzeczywiście będą mieli siłę, by użerać się z niepełnosprawną dziewczyną podczas tak długiej drogi do Joe'go.

***

Cześć, kochani!
Na samym początku chciałabym Was baardzo przeprosić za zwłokę. Obiecywałam, że rozdziały po moich maturach będą się pojawiały trochę szybciej, ale ostatnio naprawdę nie miałam weny na napisanie czegokolwiek do GO. Dopiero dzisiaj zabrałam się za kolejną część i jak tylko całą sprawdziłam, od razu ją dodałam, żebyście tak długo nie czekali!
Teraz może uda mi się choć trochę przyspieszyć tempo, bo kolejny rozdział, który będzie się nazywał "kierunek- Leeds!" mam już prawie cały napisany. :)
Przy okazji serdecznie zapraszam do oceny mojego nowego fanfiction, które nazywa się "SURVIVE" (wattpadblogspot).


Dajcie znać co sądzicie, to zupełnie coś innego od "Głębokiego oddechu".

Całuję Was bardzo mocno i dziękuję, że jesteście! <3