Jako, że
nie mieliśmy czym wrócić, wujek Margaret musiał nam również pożyczyć pieniądze
na pociąg. Czuliśmy się tak źle, jak tylko można się było czuć. Przez całą
drogę powrotną James zastanawiał się, jak powie rodzicom, że ich samochód stoi
dwie godziny stąd, gdzieś w lesie, cały w robakach i błocie. Tristan wymyślał
przeróżne wymówki- a jedna była głupsza od drugiej. Pomińmy już te wszystkie
przesiadki z pociągów do taksówek i autobusów.
Po
pięciu męczących godzinach wreszcie ujrzeliśmy znajomy domek babci Bradley'a.
Miejsce, z którego dwa dni temu wyruszaliśmy do Leeds. Każdy z nas odetchnął z
ulgą i ruszył wolnym krokiem w stronę drzwi.
Nagle-
ni z tego, ni z owego, przed nami wyrosła sylwetka dobrze znanej, czarnowłosej
dziewczyny.
-Cześć!- Zaszczebiotała Libby, która
właśnie wysiadła z czarnego samochodu i rzuciła się Bradley'owi na szyję.
Później oczywiście przywitała się również soczystym buziakiem z Margaret. -No i jak było? Załatwiliście coś?- Zapytała,
uroczo się uśmiechając. Przy okazji zmierzyła mnie i Lissandrę wzrokiem, który
mówił "lepiej stąd spadajcie, bo chcę pobyć ze swoim chłopakiem
sama".
-Pomijając przeciwności losu wszystko minęło
w porządku. Mieliśmy naprawdę dobrą ekipę, która wspierała siebie na każdym
kroku. -Odpowiedział spokojnie loczek, posyłając nam dłuższe spojrzenie,
połączone z promiennym uśmiechem.
Przygryzłam
dolną wargę, odwzajemniając ów pozytywny grymas na jego buzi.
-W porządku?! Już nie spotkałem czarnowłosej
piękności, która zrobiła jajecznicę w windzie. I ty sądzisz, że wszystko minęło
w porządku?...- Wtrącił się Tristan, który wydawał z siebie takie żałosne
jęki, że nawet mnie się serce krajało.
Oczywiście-
wszyscy zapomnieli o zepsutym samochodzie, nocowaniu w wilgotnej stodole,
kupnie roweru, przejażdżce traktorem i sianie we włosach.
Wzruszyłam
ramionami. Jedyne, o czym aktualnie myślałam, to było łóżko. Moje, miękkie
łóżko, które nie równało się z luksusowym posłaniem w hotelu w Leeds.
-Jesteśmy padnięte. Będziemy już iść do domu.
Widzimy się niedługo, tak? - Lisa przysunęła wózek do siebie i położyła
swoje dłonie na mych ramionach.
Chłopaki
pożegnali się z nami zwykłym "cześć" czy machaniem ręką. Obejrzałam
się jeszcze za siebie i zauważyłam, że oni również ruszali w swoje strony, nie zajmując
czasu Simpson'owi.
Akurat
wtedy, kiedy przechodziłyśmy obok ściany domu, która znajdowała się od strony
salonu, Liberty wraz z loczkiem usiedli na kanapie. Okno było uchylone i każde,
nawet najcichsze słowo wypływało na zewnątrz, docierając do naszych uszu.
-Bradley. Muszę z tobą porozmawiać. Chodzi o
te twoje nowe koleżanki. - Usłyszałyśmy cichy głos Liberty.
-Ćśś. Czekaj.- Mruknęła do mnie Lisa,
która zatrzymała się pod oknem salonu, w
którym się znajdowali.
-Martwię się o ciebie. Skupiasz całą swoją
uwagę na nich. Ponadto jak możesz zadawać się z oszustkami? Wiesz, że Lennon
jest biedna i kradnie w sklepie? Ten wózek to idealna przykrywka, żeby nikt się
nie zorientował!- Opadła mi szczęka. Po prostu... Miałam ochotę wparować
tam jeszcze raz i rzucić się na nią z pazurami. -A ta ruda... Szkoda słów. Mam nadzieję, że jeszcze nie wcisnęła ci
narkotyków? Przecież mógłbyś stracić głos już na zawsze!
Dalej
nie chciałyśmy już tego słuchać. Lissandra prychnęła niczym rozzłoszczona
kocica i ruszyła na podjazd, gdzie stał czarny samochód.
-Lisa? Gdzie ty do jasnej cholery
idziesz?-
Niemalże wykrzyczałam, gdy Lissandra wyciągnęła z torebki scyzoryk swego ojca.
Ostrze błysnęło złowrogo w słońcu. -Od kiedy nosisz w swojej torebce TAKIE
przedmioty?- Zapytałam ze zdziwieniem, ruszając wózkiem po chodniku, który
prowadził do pojazdu, beztrosko stojącego sobie obok garażu.
-Przymknij się, Lennon. -Matko, Lisa
chyba po raz pierwszy odezwała się do mnie w ten sposób. Pokręciłam z
niedowierzaniem głową, marszcząc brwi.
-Czekaj... Co ty chcesz zrobić?-
Zerknęłam w panice na okno od salonu, w którym znajdował się Bradley oraz
Liberty.
Przyjaciółka
wzruszyła ramionami i wyszczerzyła się do mnie, chwytając uchwyt scyzoryka tak
mocno, że białe knykcie poczęły prześwitywać jej przez cienką skórę.
-Liberty nie ma prawa mówić o nas takich
rzeczy. -Powiedziała tylko, kucając przy oponie czarnego samochodu i z
całej siły wbiła ostrze w czarną gumę, gdzieś przy feldze.
-Boże, jesteś pewna, że to samochód Liberty?-
Wlepiłam ciemne tęczówki w szybę. Cholernie bałam się, że zaraz wyjdą z domu i
przyłapią nas.
-Oczywiście. Przyjechała nim. Z resztą... Co
mnie to obchodzi czy to jej własność, czy może jej rodziców. Ważne, że nie
będzie miała jak pojechać na randkę. I pewnie dostanie w domu ochrzan, że
jeździła jak idiotka.
Powietrze
automatycznie wydostało się na zewnątrz, rozsiewając wokół charakterystyczny,
syczący dźwięk. Finnigan zaśmiała się nerwowo, zamykając ostrze i ponownie się
uśmiechając. Wyglądała niczym mała, zdesperowana psychopatka.
-Dobra, Brad. Spotkamy się na miejscu.-
Gdy usłyszałam szczęk otwieranych drzwi oraz charakterystyczny głos Liberty,
zamarłam. Spojrzałam na Lissandrę, która była blada niczym ściana.
-O kurwa! Spierdalamy!- Lisa schowała
scyzoryk do torebki i chwyciła mój wózek, aby w jednej sekundzie go wykręcić i
zniknąć za ścianą domu babci Bradley'a. Nie wiedziałam co się działo. Serce
biło mi w gardle, skutecznie zagłuszając rozmowy naszych znajomych.
-Co to do kurwy nędzy ma
znaczyć?!-
Usłyszałam piskliwy krzyk Liberty, który rozniósł się po całym osiedlu. Tupot
jej szpilek niebezpiecznie nasilał się. Szła w naszą stronę. Szła...
-Wiedziałam! - Wybuchła w końcu, przyłapując
mnie i Lisę ze scyzorykiem w dłoni. -Mówiłam,
żebyś się z nimi nie zadawał. Przecież to prostaczki. Popatrz jak mnie
potraktowały. -Syczała przez zaciśnięte zęby, odgarniając ciemne włosy na
plecy.
-Lennon... Lisa... Co wy...?- Wymamrotał
Bradley, spoglądając na nas z otwartą buzią.
Czułam
się fatalnie. Już nie chodziło o Liberty. Zależało mi na Bradley'u i nie mogłam
patrzeć na jego wielkie, czekoladowe, pełne wyrzutu oczęta.
-Ja... Ja...- Zaczęłam, ale głos
zatrzymał mi się w przełyku. Łzy natychmiastowo napłynęły mi do oczu. Dolna
warga niebezpiecznie zadrżała, a palce zacisnęły się na delikatnym materiale
bluzki.
-Zawiodłem się na was. Myślałem, że jesteście
inne. Jak mogłyście?- Wyszeptał, marszcząc brwi.
-A ty, Brad? Jak mogłeś słuchać tych
wszystkich głupot o nas? Jeszcze przed chwilą, w salonie? Proszę bardzo-
wybieraj sobie pomiędzy oczernionymi przyjaciółmi, a tą sztuczną mordą!-
Wypaliła Lissandra, nie mogąc już dłużej wytrzymać.
Rudowłosa
niebezpiecznie zbliżyła się do dziewczyny Simpson'a i wycelowała w jej szyję
czubkiem scyzoryka, którego ostrze wystrzeliło ze skrytki.
-To wariatki! Skończ z nimi natychmiast!-
Jęknęła przeciągle Liberty, chowając się za plecami chłopaka.
Byłam obok tego wszystkiego. Niby w centrum
całej kłótni, a jednak głosy kłótni odbijały się od mojej czaszki echem- niczym
wspomnienie. Puste, bezsensowne... Takie, które chcemy zamazać i nigdy do niego
nie wracać.
Z
dziwacznego stanu wyrwało mnie szarpnięcie Lisy- czym prędzej odsunęła mój
wózek, popychając go w stronę ulicy. Odwróciłam głowę do tyłu, rzucając
ostatnie spojrzenie Bradley'owi. Przytulał Liberty i wpatrywał się w naszą
dwójkę pustymi, beznamiętnymi tęczówkami.
Dzień
nie chciał się skończyć. Nie dość, że cały czas myślałam o przebitej oponie i
Bradley'u, to jeszcze miałam wybrać się na rehabilitację. Pożegnałam się czym
prędzej z Lisą i powiedziałam, że zobaczę się z nią jutro, bo dzisiaj już nie
będę miała siły na jakiekolwiek pogaduszki. Matka miała zawieźć mnie do Londynu
i wysadzić przed szpitalem. Podobno sama chciała załatwić jakieś swoje ważne
sprawy w centrum, więc gdy tylko podjechałyśmy pod znajomy, biały budynek,
pomogła mi wysiąść z samochodu, przypinając mnie do wózka, ucałowała w czoło i
odjechała, machając do mnie ręką.
Westchnęłam
ciężko. Pewnie rehabilitantka będzie pytała, dlaczego mam jeszcze gorszy humor,
niż zazwyczaj. Nie miałam ochoty rozmawiać z nią na ten temat. Już miałam
jechać do przodu, gdy nagle usłyszałam za swoimi plecami nieznajomy, chłodny
głos.
-Jesteś moją myślą zakazaną...
Później
poczułam okropny ból w skroniach i straciłam przytomność.
...
Otaczała
mnie zupełna ciemność. Nawet gdy otworzyłam oczy, nie mogłam dokładnie ocenić,
w jakim miejscu się obudziłam. Miałam wrażenie, że ktoś z całej siły uderzył
mnie w głowę. I bynajmniej nie było to zwykłe popieszczenie mojej szczęki
pięścią. Zupełnie tak, jakby niezmiernie zdenerwowany przedstawiciel mojego
gatunku zamachnął się cegłą i wycelował idealnie- w sam środek mojego
delikatnego czoła. Uniosłam ręce, aby dotknąć przyozdobionych kropelkami potu
skroni i je rozmasować. Sądziłam, że to
pomoże- choć przez chwilę. Zamiast tego natrafiłam na wyraźną skazę, której nie
powinno być. Po opuszkami długich palców poczułam lepiącą się ciecz, która
zdążyła już zalepić brwi oraz spaść na brodę. Zjechałam na mokry policzek, a następnie wytarłam oczy, których rzęsy
aktualnie walczyły z ropą zmieszaną z krwią, zbierającą się od wewnętrznej
strony białej gałki. Mrugnęłam parę razy, desperacko skacząc tęczówkami po
otaczającej mnie nicości. Ból głowy był na tyle intensywny, że każdy, nawet
najmniejszy ruch, musiał zostać podkreślony moim głuchym syknięciem tudzież
stęknięciem. Nie miałam wystarczająco
dużo siły, aby podnieść się z czegoś, na czym aktualnie leżałam. Jedynie przekręcałam
głowę na wszelkie możliwe strony, powoli przywołując rysy szczelnie zamkniętego
pomieszczenia. Za wszelką cenę chciałam przypomnieć sobie, jak się tutaj
znalazłam, jednakże w mojej głowie panowała pustka porównywalna do smolistej
otchłani, aktualnie mnie otaczającej. Mogłam utożsamić się z pomieszczeniem, w
którym leżałam. Było równie obrzydliwe i obskurne, co moja teraźniejsza
sylweta, co chwilę pieszczona bólem, przepływającym przez kość ogonową,
kręgosłup, a następnie trafiającym drogą okrężną do nosa i zatok. Próbując
wziąć głębszy oddech, dusiłam się fetorem, unoszącym się w powietrzu. Było tu
cholernie duszno. Zupełnie tak, jakby nikt nie wietrzył owego tajemniczego
miejsca przez wieki. Albo zabijał tutaj niewinne zwierzątka i zostawiał ich zwłoki
gdzieś w kącie.
Spięłam
mięśnie u nóg, jakoby chcąc się upewnić, czy rzeczywiście wszystko znajdowało
się na swoim miejscu. Większych obrażeń chyba nie odniosłam, pomijając te
cholerne bóle, bawiące się moim układem nerwowym. Ściskając tajemniczy materiał,
na którym leżałam, próbowałam unieść się do góry. Nie mogłam wytrzymać w tym
cholernym smrodzie, który dostawał się do mojego mózgu, powodując jeszcze
większe cierpienie i utrudniając mu funkcjonowanie. Ściskając mięśnie brzucha i
opierając się na otwartych, nieco podrapanych dłoniach, uniosłam górną partię
ciała. Materac, leżący na mokrej ziemi niebezpiecznie zaskrzypiał.
-Już wiesz kim jesteś? Jesteś moją
własnością. Nikt mi już ciebie nie odbierze. -Przerażającą ciszę przeciął
znajomy głos. W jednej chwili wszystko sobie przypomniałam. Powrócił obraz
jasnych, niemalże białych tęczówek Anthony'ego oraz jego ostatnie słowa, które
później niosły nieokreślony ból, spowodowany ogłuszeniem mnie: "Jesteś
moją myślą zakazaną..."
-Będziesz tylko moja. Tylko moja, słyszysz?-
Każde słowo, wyciekające z jego parszywych ust, docierało prosto do mojej
obolałej głowy. Obraz nadal mi się rozmazywał, ale już wyraźnie widziałam jego
sylwetkę, jakby jaśniejącą wśród czarnej otchłani pomieszczenia, w którym się
znajdowałam.
Próbowałam
unieść się do góry i stąd jak najszybciej uciec... Choćby doczołgać się do
drzwi, cokolwiek, byle znaleźć się z daleka od tego psychola. Nie wiedziałam co
tak naprawdę chce zrobić. Zabić mnie? Zgwałcić? A może zachować jako królika
doświadczalnego, który będzie musiał przyjmować każdą kolejną torturę z
obojętnością wymalowaną na twarzy?
-Proszę... Puść mnie...- Jęknęłam przez
łzy, wlepiając podkrążone oczy w jego lico.
Zaśmiał
się donośnie, a jego równie jadowity śmiech odbił się po ścianach pustego,
ciemnego pokoju. Ruszył powoli w moją stronę, opierając zgrabne dłonie na
biodrach i spojrzał na mnie z góry, prześwietlając poranioną sylwetkę swoimi
zimnymi, pełnymi nienawiści, białymi tęczówkami.
Gdy
kucał, zmrużyłam oczy z całej siły, napinając wszystkie mięśnie w obawie, że
uderzy mnie jeszcze raz. Tak cholernie bałam się śmierci...
-Teraz? W takiej chwili? Nie pozwolę ci
uciec. -Wyciągnął dłoń w moją stronę, a ja automatycznie odwróciłam głowę.
Chwycił poobijany podbródek, zmuszając do ponownego nawiązania kontaktu
wzrokowego. Zachłystnęłam się powietrzem, poczynając się telepać niczym osika.
Nie mogłam patrzeć w te chore, sadystyczne oczy. Nie mogłam znieść jego dotyku.
Palce Anthony'ego przepalały moją skórę, tworząc kolejne, niewidoczne tym razem
rany, które będą goiły się o wiele dłużej, aniżeli te otwarte, sączące się
kroplami krwi.
-Czekałem pięć miesięcy na ten moment. Pięć
cholernych miesięcy, rozumiesz?- Ścisnął moje policzki, zatrzymując palce
na delikatnie odciskających się zębach. Uniósł moją głowę na tyle, że musiałam
podeprzeć się lewą ręką, aby nie upaść głową na zimny beton. Ostry prąd
przeszedł mój nieprzystosowany jeszcze kręgosłup, który aktualnie wygiął się w
nienaturalny sposób i próbował z całych sił utrzymać ciężar ciała. Syknęłam
przez zamknięte usta, wciągając gwałtownie powietrze.
-J-jakich pięć miesięcy? O czym ty mówisz?-
Wyszeptałam, gdy nieco rozluźnił żelazny uścisk dłoni na mojej twarzy.
-26 luty. Dzwonek. Koniec lekcji, godzina
czternasta, sekund trzydzieści. Właśnie wychodzisz ze szkoły, deszcz
siarczyście siąpi z nieba, powodując, iż ich struktura nie jest przystosowana
do szalonych rajdów zwykłym samochodem osobowym. Zapinasz kurtkę, otulasz się
szalikiem, spoglądasz z uśmiechem na Lissandrę, mówisz coś do niej, poprawiając
białe sznureczki od słuchawek...- Wsłuchiwałam się w jego słowa, coraz
szerzej otwierając buzię. Pamiętał wszystko. Kojarzył każdy szczegół tego
parszywego dnia, przez który moje życie wywróciło się do góry nogami.
Wstrzymałam oddech, zwolniłam akcję serca do minimum, aby bez problemu usłyszeć
kolejne dźwięki, układające się w przerażającą melodię, którą napisał sam
Szatan. -Zapalam silnik samochodu,
odliczam kolejne sekundy, jestem coraz bardziej zdesperowany, aby ruszyć z
impetem na chodnik. Nie musiałem. Czternasta jeden, podchodzisz do końca
chodnika, nie rozglądając się, czy przypadkiem ktoś z oddali nie nadjeżdża.
Wchodzisz na ulicę. -Zatrzymał się przez chwilę, gdyż musiał wziąć głęboki
wdech. Oblizał usta. -Dodaję gazu, modląc
się w duchu, żebym trafił idealnie, w sam środek, jednakże nie turbując cię
zbytnio. Krzyk Lisy odbija się w moich uszach, zapamiętuję jej rude włosy, jej
przerażoną twarz, plamę krwi, w której próbuje cię uratować. Była tak
przerażona, że nawet nie spojrzała na samochód i nie ujrzała mnie za
kierownicą, wiesz? Odjechałem z miejsca wydarzenia. Nikt mnie nie rozpoznał.
Nikt nie pamiętał szarego, bezbarwnego Anthony'ego O'Neil'a. - Mówił to
wszystko straszliwie szybko, jakby go ktoś gonił. Błądził białymi oczami po pomieszczeniu,
gestykulując obficie i odliczając kolejny moment, który idealnie zaplanował. - Później to był tylko moment, żeby po
tragedii wesprzeć załamaną Lise, która miałaby stracić swoją bratnią duszę. I
tym właśnie zbliżyć się do ciebie, ma słodka muzo... - Tutaj wyraźnie
zwolnił, wycedzając każde słowo osobno, jakby rozkoszował się tą chwilą.
-Ty...- Warknęłam, czując, jak krew burzy
mi się w żyłach. W jednej chwili zapomniałam o bólu, który pieścił mój
kręgosłup. Nie zastanawiałam się również nad świeżą raną na czole, przechodzącą
przez łuk brwiowy i ciągnącą się aż do policzka. -Ty skurwysynie...
-Lennon, ja musiałem to zrobić! Nie
zauważałaś mnie na korytarzu, traktowałaś jak powietrze. Odwracałaś się ode
mnie, gdy tylko próbowałem wyłapać twój wzrok. - Spojrzał na mnie ze
zdziwieniem, wzruszając ramionami. Natychmiastowo złagodniał, starając się
jakoś wytłumaczyć swoje stanowisko. To był jakiś pieprzony żart.
-Ty pierdolony skurwysynie...-Powtórzyłam,
zaciskając ręce w pięści.
-Ja cię kocham! Musiałem coś zrobić! Musiałem
cię mieć tylko dla siebie!- Klęknął przede mną, wyciągając dłonie w moją
stronę. - Błagam, zostań ze mną. Nie
przeżyję bez ciebie. Jesteśmy dla siebie stworzeni...Dwa wadliwe egzemplarze,
których nikt nie zrozumie...
Nie
wiedziałam, co tak naprawdę mam powiedzieć. Nie chciałam powtarzać pustych
słów, tak po prostu rzucanych na wiatr. Tym razem naprawdę miałam go ochotę
zabić. Gdyby obok mnie znajdowała się jakaś cięższa cegła, albo coś ostrego...
Już dawno padłby na podłogę, topiąc się we własnej krwi. Zamordowałabym go ze
szczególnym okrucieństwem. Wyżyła się na jego sylwetce za te wszystkie
świństwa, które mi zrobił. Za te wszystkie cholerne wiadomości, przez które
bałam się wyjść sama z domu. Za to, że zniszczył mi życie, które już nigdy nie
będzie takie samo.
Automatycznie
zrobiło mi się gorąco, choć mój kark został oblany zimnym potem, który również
pojawił się na czole i policzkach. Podniosłam się do góry, wydając z siebie
głuchy okrzyk, a następnie wyrzuciłam dłonie do przodu, strzepując wyciągnięte
kończyny psychola.
-Gardzę tobą. Jesteś nic nie wartym ścierwem.
Nigdy cię nie pokocham. Nie jesteś wart na jakikolwiek szacunek za to, co
zrobiłeś. -Wyszeptałam, przenosząc ciężar ciała na biodro i próbując
podsunąć się kilkadziesiąt centymetrów dalej, w jakąkolwiek stronę
pomieszczenia- byle dalej od Anthony'ego.
-W takim stanie nikt mi cię nie zabierze.-
Zupełnie nie zrażony, podniósł się z ziemi i ruszył wolnym krokiem w moją stronę, pozwalając mi się stopniowo przesuwać
po podłodze, gdy już zczołgałam się z materaca. -Jesteś niepełnosprawna, zwyczajny przedstawiciel naszej rasy nie będzie
mógł na ciebie spojrzeć. Będą się bali odpowiedzialności, pracy i szczerości.
Tylko ja potrafię ci to wszystko zapewnić. Musisz tu ze mną zostać.
Przesuwałam
się do ściany, znajdującej się na przeciwko mnie, wbijając paznokcie w wilgotny
beton i spinając mięśnie karku, żeby mogły ciągnąć moją sylwetę. Czułam, jak
wszystkie nerwy poczynają się urywać, jak każda komórka mego ciała zaczyna
krzyczeć, że nie wytrzyma takiego obciążenia... Z drugiej strony musiałam się
ratować. Musiałam walczyć o życie. Boże...
Jeszcze tylko chwila. A może to zły sen i zaraz się z niego obudzę?
Kroki
Tony'ego, który ponownie zbliżył się do mnie, ponownie przerwały ciszę,
mieszaną moimi żałosnymi i pełnymi wysiłku jękami i tłumionymi okrzykami.
-Zostaniesz tutaj.- Ton w jego głosie
ponownie się zmienił. Nieprzewidywalność u tego osobnika była na najwyższym
poziomie. - Nie będę prosił po raz drugi.
-Wycedził przez zaciśnięte zęby. Pochylił się nade mną na tyle, że mogłam
poczuć jego gorący oddech nad swoim uchem. Byłam zmęczona. Moje ręce odmawiały
mi posłuszeństwa, choć nadal desperacko próbowały pociągnąć mnie do
wyznaczonego miejsca. Wyciągnęłam prawą dłoń przed siebie, umieszczając ją jak
najdalej. Przygryzłam dolną, wyschniętą wargę. W mojej jamie ustnej rozlał się
znajomy, rdzawy smak krwi.
Anthony
ujął mój kosmyk włosów, wijący się gdzieś pod mokrą brodą i założył mi go czule
za ucho. Zablokowałam jego działanie ramieniem, spinając mięśnie.
-Zostaw mnie.- Wystękałam, spoglądając po
raz ostatni w jego oczy.
Mogłabym
przysiąc, że jasna barwa tęczówek gdzieś dawno znikła. Granat zalał źrenicę,
niemalże stapiając się z nią w jedność. Oczodoły stały się jeszcze bardziej
wyraźne, sine, a kości policzkowe niebezpiecznie zadrgały, świadcząc o
gwałtownym ruchu jego uzębienia, które zatrzeszczało niebezpiecznie, pocierając
o siebie.
Nawet
nie zauważyłam, jak jego wstrętne łapsko złapało za moje włosy i z całej siły
pociągnęło do siebie. Skóra mojej głowy płonęła żywym ogniem. Przed oczami
zrobiło mi się biało. Wydałam z siebie przeraźliwy okrzyk, który rozlał się aż
po podbrzuszu. Zatrząsł mną niczym szmacianą lalką, z którą mógł zrobić
wszystko. Dokładnie tak- wszystko. Byłam bezbronna. Nic nie mogłam zrobić, a
nawet jakbym próbowała, to moje działanie zakończyłoby się pewną , z góry
zaplanowaną, klęską.
-W takim razie zabawimy się inaczej...-
Wyszeptał prosto do mojego ucha, a następnie przygryzł jego płatek z całej siły. Szarpnęłam się
gwałtownie, co było złą opcją, gdyż poczułam, jak delikatna skóra, znajdująca
się w tamtym miejscu, przerywa się bezproblemowo, tworząc nową, świeżą ranę, z
której poczęła wypływać krew. Zapiszczałam. Moje ciało ogarnęła kolejna fala
rozpaczy. Czarnej rozpaczy, której nie mogłam się już pozbyć. Byłam skazana na
obecność tego psychola w ostatnich chwilach mojego życia. Nie chciałam kończyć
w taki sposób. Pragnęłam odejść w towarzystwie ważnych dla mnie ludzi.
Opadłam
bezsilnie na mokry beton, przysuwając dłoń do uprzednio skrzywdzonego miejsca.
Posoka przeciekała mi przez palce, przesuwając się po szyi, a następnie
wtapiając w kołnierz jasnej bluzki. Skuliłam się niczym kot, przysuwając klatkę
piersiową do nieruchomych nóg. Złapałam rękami kolana, próbując opanować
torsje, targające moim ciałem. Poczułam zapach krwi, od którego zrobiło mi się
niedobrze. Za jakie grzechy tak
cierpiałam? Czy Bóg naprawdę mnie nienawidził? Gdzie był aktualnie Bradley?
Wybaczy mi? Co się działo z Lissandrą oraz resztą chłopaków? Nawet nie
wiedzieli o tym, że nie wróciłam z rehabilitacji... Dowiedzą się dopiero wtedy,
gdy policja znajdzie moje martwe ciało.