29 marca 2014

{4} boisz się mnie?

Nie wiedziałam, czy to kolejny żart, czy los się w końcu do mnie uśmiechnął. Czekałam na niego bite pięć miesięcy, gapiąc się przez okno, odnajdując na ulicy, wśród nieznajomych... Płakałam po wypadku, jakby ten samolot rzeczywiście się rozbił i miał już na zawsze oddzielić mnie od Simpson'a. Wpatrywałam się w znajomą twarz Bradley'a i nadal nie mogłam uwierzyć, że... Że widziałam go po raz pierwszy. Co się stanie, jeśli chłopak okaże się totalnym dziwadłem, którego nie będzie się dało zrozumieć? Albo co gorsza... Jeżeli on mnie nie polubi i będzie chciał zerwać kontakt zaraz po tym pierwszym spotkaniu? A jak już nigdy więcej go nie spotkam, choćbym szukała go przez kolejnych pięć miesięcy...? Musiałam natychmiast zebrać jak najwięcej informacji o jego personie, a zarazem nie wydać się mocno upierdliwą. Odetchnęłam ciężko, starając się opanować zawroty głowy, spowodowane nadmiernymi emocjami, gnieżdżącymi się w głębi mojego delikatnego organizmu.
-Często tu przychodzisz?- Zapytałam po dłuższej chwili milczenia. Chyba go speszyłam tym uprzednim, dość odważnym gestem, gdyż spuścił głowę i spiął wszystkie mięśnie, czując mój dotyk. Nie wiem czemu, ale zabolało mnie to. Przecież ja go tak mocno kochałam... Czy można było darzyć człowieka tak wielkim uczuciem, że aż nie dawało się rady z tym funkcjonować? On nie zdawał sobie sprawy z tego, że był całym moim światem i jedyną, pieprzoną rzeczą, dla którego chciało mi się żyć. Gdyby nie nadzieja, cały czas leżąca na samiutkim dnie mojego serca, już dawno wisiałabym na sznurówce przy żyrandolu.
-Czasami. Mieszkam w Birmingham, ale moja babcia ma tutaj niedaleko domek, także co weekend do niej wpadam. - Wyjaśnił, przechylając głowę na prawą stronę, aby zatrzymać czarne oczęta na wielkich kołach mojego wózka inwalidzkiego. Widziałam, że intrygowało go to, dlaczego jestem niepełnosprawna. Cóż...Ludzka ciekawość  nie znała granic. To było całkowicie normalne. Kolejne dreszcze przeszły moje ciało, gdy posłał mi przepraszający uśmieszek. Wydawał się być nieco bardziej zdystansowany, niż "wtedy". Racja- pewności siebie nabrał dzięki karierze, tak? A teraz był tylko zwykłym chłopakiem, który próbował spełniać swoje marzenia. Jakkolwiek banalnie by to zabrzmiało.
-Wybacz.- Szepnął po chwili, przyłapując się na dłuższym wgapianiu w wielkie koła wózka inwalidzkiego.
Pokręciłam tylko głową, zamykając na chwilę oczy. Nie byłam jeszcze tak do końca przyzwyczajona do tych charakterystycznych, krzywych spojrzeń, ale... Przy coraz częstszym wychodzeniu na ulicę musiałam się liczyć z tym, że będę zobowiązana do odpowiedzi (grzecznych tudzież mniej grzecznych) na znaczące zerkanie, albo smutne, pełne żałości w głosie, pytania starszych pań, mknących w swoich berecikach na przystanek.
-Nic się nie stało. -Zapewniłam go, uśmiechając się pewniej. -Pięć miesięcy temu miałam wypadek. To tylko przejściowe. Od następnego tygodnia zaczynam rehabilitację, nie poddam się tak łatwo. -Okłamywałam sama siebie. Lekarze tak naprawdę nie powiedzieli mi dokładnie, czy jest jakakolwiek szansa, abym znów mogła chodzić o własnych siłach. Wspominali tylko o regularnych ćwiczeniach i o tym, żebym z całej siły wierzyła, bo to jest najważniejsze.
Bradley wyraźnie się rozpromienił, słuchając w skupieniu moich kolejnych słów.
-Mogę się zapytać jak do tego doszło? -Poprawił urocze loczki, które pod wpływem wiatru delikatne opadły mu na czoło, zaczepiając końcówkami o gęste i długie rzęsy. Zacisnęłam wargi, zmieszana. Nie chodziło tutaj o pytanie, ale o sam gest, który napawał mnie chęcią obdarowania jego pełnych ust namiętnymi pocałunkami. To było takie trudne! Musiałam powstrzymywać swoje naturalne odruchy, by ten nie uznał mnie za jakąś skończoną wariatkę!
-Niestety nie odpowiem ci na to pytanie, bo sama nie wiem. Z opowieści znajomych słyszałam, że potrącił mnie jakiś samochód koło szkoły. Nie pamiętam nawet samego wydarzenia, ani chwil zaraz przed potrąceniem na przejściu... Wszystko mi się miesza. -Odparłam, starając się po raz setny przypomnieć sobie, jak do tego doszło. Na szczęście Brad nie naciskał. Pokiwał tylko ze zrozumieniem głową i wyciągnął swój telefon z kieszeni, odkładając stos uprzednio walających się po trawie kartek. Podskoczył gwałtownie, łapiąc się za głowę.
-Cholera! Całkowicie o tym zapomniałem!- Powiedział sam do siebie, krzywiąc się na buźce. Czym prędzej zebrał swoje papiery i zmierzył mnie brązem swych tęczówek, przygryzając dolną wargę. -Miło się gadało, ale... Muszę już lecieć. Mam nadzieję, że się szybko spotkamy. -Pokazał rząd swoich równiutkich zębów, a następnie ruszył żwawym krokiem przed siebie, nie odwracając się już w moją stronę.
-Chwileczkę! -Chwyciłam za koła i podjechałam za nim trochę metrów, zwalniając dopiero wtedy, kiedy znalazłam się przy jego boku. -Możesz mi chociaż napisać adres domowy swojej babci? Będę wiedziała, gdzie cię następnym razem szukać.
Bradley przystanął na chwilę i zaczął energicznie przeszukiwać swoje kieszenie, mrucząc przy tym coś niezrozumiałego. W końcu odnalazł jakiś mały świstek, a następnie zapisał mi na kolanie ulicę. Uśmiechając się szeroko, podał mi karteczkę do dłoni i rzucił się biegiem przed siebie, machając jeszcze na pożegnanie.  
Co ja sobie do cholery myślałam? Że taki chłopak jak Bradley Simpson zechce przeciętną, zwyczajną dziewczynę z okolic Londynu, która jeździ na wózku inwalidzkim i sama nie wie, czy jeszcze kiedykolwiek wstanie z tyłka o własnych nogach? Nawet nie zainteresował się tym, jak mam na imię. Byłam tylko kaleką. Nieatrakcyjną kaleką, którą cały czas męczyły bóle krzyża, pulsujące od karku, po kość ogonową. Kaleką, która wymagała długich godzin rehabilitacji i cierpliwości ze strony najbliższych. Kaleką, która nie chciała mieć złamanego serca po raz drugi... Normalny, zdrowy i pełen wigoru chłopak nawet by nie spojrzał na takiego kogoś. Łzy ponownie napłynęły mi do oczu. Odprowadziłam jego sylwetkę wzrokiem, czując taką samą pustkę w swoim sercu, która oznaczała najzwyklejszą w świecie tęsknotę i bezradność. Drzewa nieco załamały się przez słoną wodę, formującą się w kącikach zaczerwienionych już gałek i delikatnie opadającą na blade policzki. Ścisnęłam skrawek papieru i przeczytałam raz jeszcze koślawe nieco litery, układające się w adres ulicy jego babci. Nawet nie myślałam o tym, że domek, do którego chłopak czasem przyjeżdża, znajduje się tylko dwie przecznice dalej od mojego.
 Coś mnie tknęło, żeby odwrócić fragment urwanej kartki na drugą stronę. Zmrużyłam oczy, zauważając znajome pismo mojej przyjaciółki. Granatowy długopis układał się w nieco drżące zawijasy, ale również idealnie postawione kropki, uformowane w urocze serduszka. Tak, to zdecydowanie było pismo Lissandry! Ponadto przedstawiało... Mój adres domowy? Skąd on to do cholery wziął? Przecież nie znał Lisy ani nie przyznał się do tego, że mnie kojarzy... Podniosłam wzrok, starając się odszukać sylwetki Simpson'a, ale było już za późno. Otworzyłam szeroko oczy, rozglądając się na wszystkie strony.  Chłopak już dawno zniknął w bocznej alejce, pozostawiając mnie samą na środku parku.

Dziwaczna sytuacja z moim adresem na zbędnym urywku kartki papieru skutecznie wypłoszyła straszliwą sylwetkę Anthony'ego z mojego umysłu. Wracałam do domu wyjątkowo powoli, popychając koła co chwilę i wpatrując się nieprzytomnie w mój adres domowy, bijący po oczach. Delikatnie zjechałam z chodnika, starając się przekroczyć kolejną przecznicę, prowadzącą prosto do domu. Wszystkie moje zmysły zostały uśpione intrygującą karteczką oraz wspomnieniami z fikcyjnego koncertu, po którym wylądowałam potłuczona w autobusie The Vamps.
Spięłam wszystkie swoje mięśnie, gdy zobaczyłam nadjeżdżający z oddali, czarny samochód. Niczego nie świadomy kierowca, rozpędził się na prostej drodze i nawet nie pomyślał o tym, że jakaś zamyślona poczwara na wózku inwalidzkim może mu wskoczyć pod koła. Zobaczyłam tylko błysk świateł i dźwięk klaksonu, który zabrzęczał mi w głowie. Otworzyłam szeroko oczy, starając się popchnąć wózek do przodu. Ręce mi się poślizgnęły przez ból, który przeszedł dokładnie po moim boku, na którym w tamtym świecie oglądałam wielkiego siniaka. Przez zupełny przypadek włożyłam dłonie w szprychy, blokując szansę na wydostanie się spod kół zbliżającego się auta.
-Lennon!- Krzyk mężczyzny odbił się od budynków, ledwo co zagłuszając pisk opon, zatrzymujących się kilkadziesiąt centymetrów od mojej sylwetki, znajdującej się na wózku. Ja nadal wpatrywałam się w maskę, otwierając szeroko usta i wstrzymując oddech. Złapałam się za klatkę piersiową, czując, jak żołądek podskakuje mi do krtani. Odetchnęłam dopiero wtedy, kiedy z pojazdu wyszła nieznajoma kobieta, która wyglądała na bardziej przerażoną ode mnie. Ból w udzie zanikł. Na wszelki wypadek dotknęłam swojej nogi, ale... Znów nie czułam nic. Jedynie strukturę delikatnego materiału pod opuszkami palców, opinającego się o moje chore kończyny.
-Dziecko drogie! Co ty sobie do cholery myślisz?! Mogłam cię zabić!- Wykrzyknęła, podchodząc do mnie na drżących od emocji nogach. Nawet nie zwróciłam uwagi na sylwetkę drugiej osoby, która podeszła do tyłu mojego wózka i odsunęła mnie na drugą stronę ulicy, zatrzymując bezpiecznie na chodniku. Wszystko działo się tak szybko, że ledwo co ogarniałam, gdzie się aktualnie znajduję. Cały czas kurczowo trzymałam karteczkę, którą dostałam od Bradley'a i tylko to było dla mnie ważne.
-Lennon?- Usłyszałam ponownie, tym razem głos dobiegał prosto do mojego prawego ucha.
Odwróciłam się w tamtą stronę i aż mnie zmroziło. Na swej drodze napotkałam jasne, niemalże białe tęczówki. Były nieco inne, niż wtedy, w filharmonii. Aktualnie trochę złagodniały i wpatrywały się we mnie z wyraźnym zmartwieniem. Otworzyłam usta, próbując coś powiedzieć, jednakże Anthony nie dał mi dojść do głosu.
-Mówiłem, że się spotkamy. Ale nie sądziłem, że w takiej sytuacji... -Zaczął, odwracając wózek w swoją stronę i kucając przede mną. -Lennon, co by powiedziała Lisa?
Nadal nie mogłam  uwierzyć, że wpadłam na niego podczas spaceru. Wgapiałam się w niego z dość głupkowatym wyrazem twarzy, nie mogąc wykrztusić z siebie nawet banalnego "eee". Panicz O'Neil uśmiechnął się cierpko i odwrócił idealną twarzyczkę w stronę samochodu, który aktualnie odjechał z miejsca wydarzenia. Znowu usłyszałam nieprzyjemny pisk opon, który świadczył o tym, iż nieznajoma kobieta zwyczajnie stchórzyła i chciała opuścić tą część miasta w ekspresowym tempie. Nawet nie zależało mi na tym, by zostawała dłużej. Musiałam w jakiś sposób spławić Tony'ego i wrócić do domu.
-Lennon, wszystko w porządku? -Zapytał, nieoczekiwanie chwytając z czułością moją brodę i zatrzymując kciuka na delikatnie otwartych ustach. Z początku nie zareagowałam. Dopiero po paru sekundach dotarło do mnie, co takiego robi... Chłopak mojej najlepszej przyjaciółki. Do jasnej cholery! Wzdrygnęłam się, strzepując jego dłoń ze swojej twarzy i poczęłam wpatrywać się w niego czarnymi, pełnymi wyrzutu i obrzydzenia oczętami.
-Co ty kurwa robisz?- Zapytałam dość głośno, powstrzymując drżenie w głosie. Już nie obchodziła mnie sytuacja sprzed kilku minut, podczas której mogło dojść do kolejnego wypadku. Miałam ochotę udusić Tony'ego własnymi rękami. Po prostu podnieść się z wózka i zabić gnoja!
Jasnowłosy podniósł się z ziemi, spuszczając wzrok na chodnik. Tym sposobem zasłonił szare oczęta, które zapewne wierciły dziurę w wylanym betonie.
-To jakaś pieprzona gra czy co? -Odezwałam się po raz kolejny, starając się usłyszeć jakąkolwiek odpowiedź. Nie reagował. Nadal nie mogłam zauważyć jego wyrazu twarzy, gdyż blond pukle wiły się niesfornie wokół jego czoła, szczelnie zasłaniając brwi i ślepia. Oceniłam jednie usta, formujące się w cienką linię. Zaraz później szczęki Anthony'ego zacisnęły się z całych sił, a dłonie zostały schowane w kieszeniach jeans'owych spodni.
-Uważaj gdzie chodzisz i z kim się zadajesz. Chyba nie chcemy, abyś znowu została potrącona przez jakiegoś wariata?- Dopiero po dłuższej chwili ciszy spojrzał na mnie tymi samymi, kurewsko wrednymi i zabójczymi oczami. Ostatnie słowo podkreślił dość wyraźnie, sycząc je przez zęby, które niemalże zgrzytały ze złości, gotującej się w jego wnętrzu. Nagle poczułam w sobie wystarczająco dużo energii, by powiedzieć, co właśnie w tej chwili myślę. Niestety stan był ulotny i zanikł zaraz z kolejnym nerwowym gestem chłopaka. Miałam wrażenie, że Tony zaraz mnie uderzy. Złapie za włosy i roztrzaska mi czaszkę o ulicę. Przestał nad sobą panować... Jeszcze nie widziałam takiej reakcji u jakiegokolwiek człowieka. Zachowywał się jak drapieżnik, który szykował się do skoku na swoją ofiarę.
-Boisz się mnie? -Starając się jakoś zatuszować swoje emocje, wybuchnął ironicznym śmiechem, który przez swą dźwięczność odwiedził chyba wszystkie domostwa w najbliższej okolicy. Oblizał prowokująco usta, zaczepiając końcem języka o zęby.
-Nie.- Wypaliłam niemalże od razu, podnosząc głowę i zaciskając dłonie w piąstki. Tak naprawdę wewnątrz drżałam niczym osika.
-A powinnaś.- Wzruszył beztrosko ramionami, odzyskując dawną równowagę i spokój.- Pogawędziłbym z tobą trochę dłużej, ale właśnie wybierałem się do swojej dziewczyny. Nie mogę się spóźnić, sama rozumiesz. -Swoją wypowiedź zakończył charakterystycznym, parszywym uśmieszkiem. Odwrócił się na pięcie i ruszył powolnym krokiem w stronę mojego osiedla. Nic się nie stało. Zupełnie nic się nie stało.
Mój mózg dopiero teraz zaczął normalnie funkcjonować. Czy on mi groził?...

27 marca 2014

{3} to chyba moje

Nie mogłam spać. Chociaż po koncercie byłam padnięta i marzyłam o ciepłym łóżeczku, w którym mogłabym się położyć i zamknąć oczy, to... Cały czas myślałam o Tony'm i Lisie. Bałam się o swoją przyjaciółkę. Nie chciałam, żeby trafiła w jakieś złe towarzystwo i zmieniła się nie do poznania. Próbowałam analizować dziwaczne zachowanie jasnowłosego, zapisując sobie na kartce wszystkie jego słowa, wypowiedziane tamtego wieczoru. Choć wyraził swą chęć spotkania mnie po raz drugi, to powiedział to z takim grymasem na twarzy, jakby musiał to zrobić tylko i wyłącznie ze względu na Lissandrę. Całkowicie pochłonięta przemyśleniami i kolejnymi, mnożącymi się zmartwieniami, zasnęłam dopiero nad ranem. Obudziło mnie przepiękne śpiewanie ptaków za oknem. Z nikłym uśmiechem na twarzy stwierdziłam, że słońce przygrzewa dzisiaj wyjątkowo intensywnie. Może to dobry pomysł, żeby wyjść na dwór? Żeby znowu odetchnąć świeżym powietrzem, pogapić się w błękitne niebo i... Starać się jakoś żyć. Odrodzić na nowo. Mama zniosła mnie na dół, a następnie pomogła mi się ubrać. Po moim wypadku wzięła urlop i obiecała, że nie będzie chodziła do pracy aż do czasu, gdy nie znajdzie dla mnie idealnego opiekuna albo opiekunki. Cały czas czekałam na rehabilitację, która miała pomóc mi w normalnym funkcjonowaniu. Nikt przecież nie powiedział, że będę siedziała na wózku do końca życia. Musiałam walczyć. Musiałam być silna.
-Może pójść z tobą?- Zapytała matka, podając mi czarną kurtkę.
Pokręciłam przecząco głową. Nadal potrzebowałam samotności. Z góry planowałam przyszłość, gdzie jestem tylko ja- jak jeden palec. Bez przyjaciół. Bez najbliższych. Ja, siedząca w pokoju i czekająca na swojego księcia z bajki, który okazał się być pieprzoną fikcją.
-Pamiętaj, że o czternastej przychodzi do ciebie pani Trevor. Wróć jak najszybciej do domu, dobrze? -Dodała po chwili.
Otworzyłam drzwi wejściowe i wyjechałam wózkiem na wylany przed domem beton. Zatrzymałam się na środku, wciągając nosem rześkie, wiosenne powietrze. Promienie słońca delikatnie muskały moją spuchniętą twarz, zachęcając do dłuższego spaceru. Niepewnie popchnęłam wózek do przodu, zaciskając dłonie na uchwytach obok wielkich kół. Odetchnęłam ciężko, przyglądając się każdemu, kogo tylko minęłam na swojej drodze. Wśród tych wszystkich obcych twarzy szukałam jednego- mojego ukochanego. Serce mi pękało, gdy kolejny chłopak okazywał się być tylko nędznym, przeciętnym licealistą, spieszącym się do szkoły. Coraz bardziej żałowałam, że wybrałam się na dwór. Nie chciałam przeżywać kolejnego rozczarowania jak wtedy, podczas gdy Lisa mi towarzyszyła. Delikatny podmuch wiatru obudził mnie z chwilowego otępienia. Rozejrzałam się na wszystkie możliwe strony, oceniając miejsce, w którym się znalazłam. Park. Kiedyś często tu przychodziłam, żeby usiąść na trawniku i w spokoju spalić paczkę czekoladowych fajek. Teraz to wszystko, co się tu znajdowało, wydawało mi się obce i... Niebezpieczne. Czułam się wyjątkowo nieswojo.
 Wytarłam mokre policzki i zatrzymałam wózek obok pierwszej lepszej ławki. Ktoś już na niej siedział, ale wydawał się być niewzruszony moim towarzystwem. Nawet nie mogłam ujrzeć jego twarzy, bo zasłonił się stosem kartek, które co chwilę przekładał z cichym, niezadowolonym pomrukiem. Połowa stosu papieru rozsypała się nagle na ziemię, a reszta poleciała gdzieś wysoko w górę, lądując dopiero na trawniku. Biel przez chwilę zasłoniła mi słońce, szeleszcząc uroczo, niczym młode, zielone liście, niedawno rozwinięte na drzewach. Jedna z intrygujących kartek przez przypadek znalazła się na moich kolanach. Wylądowała gładko dokładnie w moich dłoniach, intrygując zawartą treścią. Chwyciłam ją i ujrzałam jedynie długie zdania, nerwowo zamazane czarnym atramentem z długopisu. To wszystko wyglądało jak... Piosenka? Pociągnęłam nosem i skupiłam całą swą uwagę na delikatnej strukturze papieru, znajdującego się w moich drżących dłoniach.
-To chyba moje.- Odezwał się. Miał taki miły głos. Wydawało mi się, że go skądś kojarzę, ale nawet nie podniosłam głowy, by ocenić twarz nieznajomego. Próbowałam rozczytać pierwszy wers przekreślonych słów. Za cholerę mi się do nie udawało.
Ten ktoś przykucnął przed moim wózkiem, bo zaczął zbierać porozrzucane po ziemi, równie mocno pomazane i pokreślone, kawałki papieru. Dopiero wtedy zmusił mnie do nawiązania kontaktu wzrokowego. Uniosłam powoli powieki, odsłaniając kolejny fragment rzeczywistości. Sunęłam źrenicami po jego czarnych butach, ciemnych jeansach i białej podkoszulce. Jego dłonie spoczywały luźno na kolanach, a ramiona były zaokrąglone. Szyja delikatnie zapraszała do zapoznania się z pełnymi ustami, idealnie zarysowaną szczęką oraz uroczymi policzkami, na których występowały delikatne zmarszczki, kreujące najwspanialszy uśmiech. Uśmiech TAMTEGO świata. Wpatrywałam się w jego jasną, rozpromienioną twarz. W jego nos, czując, jak skacze mi ciśnienie, a serce chce połamać mi żebra. Ścisnęłam kartkę papieru, powstrzymując gromki okrzyk radości, pragnący wydobyć się z mojej klatki piersiowej. Wstrzymałam oddech. W końcu odnalazłam swoje odbicie w jego czarnych okularach. Wyglądałam tak, jakbym zobaczyła ducha. Otworzyłam usta, próbując coś powiedzieć, ale nie mogłam. Po prostu zastygłam w bezruchu, a zarazem czułam, jakbym miała wystarczająco dużo siły, aby się podnieść z wózka.
-Wszystko w porządku?- Zdziwił się. Poczułam znajomy zapach jego skóry oraz gorącego, słodkiego oddechu. Dopiero teraz zdjął okulary. Nie mogłam oderwać oczu od tych ciemnych tęczówek, zapierających dech w piersiach. To był... Bradley. Najprawdziwszy w świecie Bradley Simpson!
-Ehm...- Pokręciłam głową, przecierając dłońmi oczy. Znowu zerknęłam na chłopaka. Nadal znajdował się w tym samym miejscu, co był przedtem. Czyli to jednak nie był sen? -Tak, w jak najlepszym. -Odparłam, zastanawiając się nad tym, czy nie rzucić się mu na szyję i powiedzieć, że cieszę się, iż nic mu się nie stało. Może Lisa mnie tylko wrabiała, że nie znam chłopaków? Może wszyscy byli w to wkręceni? Nie... Brad nie mógłby mi tego zrobić. Ponadto chłopak, który znajdował się przede mną był nieco inny. Jego włosy pozostawały w artystycznym nieładzie- delikatnie opadały na czoło. Nie były zaczesane w tył jak wtedy, kiedy go po raz pierwszy "widziałam". Wyglądał tak, jak na starych zdjęciach, które kiedyś pokazywała mi moja przyjaciółka.
Znajomy nieznajomy uśmiechnął się delikatnie.
-Piszesz piosenki?- Zapytałam w końcu, podając mu jego kartkę. Nadal powstrzymywałam kumulującą się energię, która odnalazła swoje miejsce w okolicach żwawo bijącego serca. Pochłaniałam go wzrokiem, pociągając nosem i starając się już nie płakać. Nie płakać z radości. Starałam powstrzymać drżenie w moim głosie, który był przepełniony nadzieją. Nadzieją, która wreszcie do mnie wracała.
-Powiedzmy. Tylko coś mi nie wychodzi, jak widać.- Chwycił swe dzieło i zaśmiał się cichutko, marszcząc nieco nosek. Na nowo poznawałam jego twarz. Każdą zmarszczkę, zakrzywiającą się w danym miejscu, gdy zerkał na mnie niepewnie. Mogłam stwierdzić, że wręcz idealnie zapamiętałam nawet najmniejsze szczegóły. Jak to było możliwe, skoro znałam go tylko z Krainy Snów?...
-Śpiewasz w zespole. - To nie było pytanie, to było raczej stwierdzenie, którym go nieco przeraziłam. Od razu podniósł wzrok z kartek i począł wpatrywać się w moje oczy, szukając w nich wyjaśnienia.
-Skąd wiesz? -Podniósł się z ziemi i przycupnął na ławce, odwracając się w moją stronę. Przekręciłam nieco wózek, aby móc go lepiej obserwować.
-Zgaduję.- Skłamałam, wzruszając ramionami. Starałam się grać obojętną i niewzruszoną tym wszystkim, jednakże nie za bardzo mi to wszystko wychodziło. - Znany jest ten Twój zespół?
Znowu się melodyjnie zaśmiał. Właśnie zdałam sobie sprawę, że nigdy nie wyleczyłam się z nałogu, którym był on sam. Bradley zdecydowanie był moim osobistym narkotykiem, którego pragnęłam zażywać każdego dnia. Chciałam budzić się u jego boku i czuć jego obecność przy sobie.
-Nie. Dopiero zaczynamy. Wstawiamy filmiki na youtube, nagrywając covery znanych artystów, ale również próbujemy tworzyć coś własnego.
-Jak się nazywacie?- Przerwałam mu, nie mając cierpliwości. Wypowiadając te kolejne słowa, głos mi wyraźnie zadrżał, łamiąc się pod sam koniec. Czułam się tak, jakbym zaraz miała dowiedzieć się o tym, w jaki sposób skończy się moje życie. W myślach panicznie powtarzałam dwa, tak dobrze mi znane wyrazy.
Liście zaszumiały w niepewności, poruszone przez gwałtowny podmuch wiatru.
-The Vamps.- Odparł, a ja wciągnęłam powietrze, kładąc ręce na brzuchu i ściskając bluzkę z całej siły. -Czy ja cię przypadkiem nie znam?- Dodał niepewnie, oczekując odpowiedzi z dziwacznym, zaintrygowanym wyrazem twarzyczki.
Zamyśliłam się przez chwilę. Z jednej strony chciałam mu powiedzieć o tym wszystkim, co wydarzyło się w mojej głowie, podczas gdy leżałam nieprzytomna w szpitalu, a z drugiej... Z drugiej coś mnie blokowało. Może zdrowy rozsądek?
-Nie.-Mruknęłam w końcu z wielkim bólem serca. Przełknęłam z trudem łzy, zbierające się w moim gardle i tworzące wielką gulę, przez którą nie mogłam nic więcej powiedzieć.
 -Wiesz co... Nie wiem, ale masz w sobie coś takiego, co karze mi mówić, iż już kiedyś cię spotkałem. Naprawdę widzimy się po raz pierwszy? -Zapytał cicho, przechylając zabawnie głowę.
Uśmiechnęłam się ciepło, a moje kasztanowe włosy opadły swobodnie na delikatnie zarumienioną twarz. Dopiero po chwili uniosłam głowę, spoglądając w jego oczy. Te same, czarne i hipnotyzujące oczy, które znałam z tamtego świata. Mój brzuch opanowała cała chmara motylków, radośnie obijających się o ścianki żołądka. Czułam się tak, jakbym odrodziła się na nowo. Jakby świeża krew poczęła krążyć w moich żyłach i napędzać cały organizm, dotychczasowo uśpiony czarną rozpaczą.
-Jestem tego pewna.- Odparłam, zagryzając wargę.- I wiesz co Ci jeszcze mogę powiedzieć? Że kiedyś będziesz sławny. I osiągniesz to, o czym naprawdę marzysz. Wystarczy tylko wierzyć. -Stwierdziłam z szerokim uśmiechem i uniosłam delikatnie rękę, którą skierowałam w jego stronę. Nie mogłam się powstrzymać. Musiałam go dotknąć. Musiałam się przekonać, że jest prawdziwy.
Moje palce delikatnie zjechały na kolano Bradley'a.

-A teraz zaśpiewaj mi coś, proszę. Mogę być waszą fanką numer jeden?

***

Moi drodzy! Zaczynamy przygodę na nowo! Tym razem obiecuję, że historia będzie jak najbardziej realna. Żadnej fikcji, tylko czyste, suche fakty na ziemi, w Londynie. :)
"Głęboki oddech" był tylko małym wstępem do tego właściwego, rozbudowanego FF, którego aktualnie zaczynam pisać.

Pozdrawiam Was bardzo serdecznie, misiaki i zapraszam do czytania!

25 marca 2014

{2} Anthony

Nie wiem jakim cudem, ale Lisa namówiła mnie do tego pieprzonego wyjścia do filharmonii. Nawet matka, która była nieco obrażona na moją przyjaciółkę przez bezmyślne wyprowadzenie mnie na dwór, dopingowała owy pomysł i twierdziła, że dobrze mi to zrobi. Nie muszę już chyba wspominać o pani psycholog Trevor, cieszącej się niczym małe dziecko, gdy tylko usłyszała o wyjściu na koncert muzyczny. Dowiedziałam się, że wszyscy są ze mnie cholernie dumni, gdy zgodziłam się opuścić dom i wyruszyć w tłum ludzi. Ludzi, których nie widziałam od prawie pięciu miesięcy. Owa wizja napawała mnie wielką niepewnością, ale i również jakąś dziwaczną nadzieją, która pozwoliła mi kontynuować poszukiwania Bradley'a. Nadal głupio wierzyłam, że zobaczę jego czarne oczy oraz wielki uśmiech, przewijający się gdzieś w oddali. Do tej pory nie mogłam się pogodzić z faktem, iż to jedynie mój umysł wykreował jego idealną postać i zapoznał się z nim jako "człowiekiem". Nie. Jako "zjawą", która była idealnym kompanem wszystkich marzeń i myśli, obijających się o ścianki czaszki. Może ja też byłam tylko wyimaginowanym obrazem? Przynajmniej tak się do tej pory czułam: jakby ktoś kręcił o mnie beznadziejny film i trzymał mnie na sznurkach, nadzorując każdy ruch.
Dokładnie dwie godziny przed koncertem przyjaciółka przybyła do mnie z małą szkatułką, w której trzymała swoje kosmetyczne "skarby". Skrzywiłam się delikatnie, widząc chory uśmiech na jej twarzy. Nie mogła się doczekać, aż siądzie przed moją biedną osobą i zacznie malować. Doskonale wiedziała, że tego nienawidziłam, ale dzisiaj... Dzisiaj jej pozwoliłam, gdyż sama bałam się spojrzeć w lustro, gdy widziałam te podkrążone, czerwone oczy, które dotychczas były przepełnione słonymi łzami.

Mama Lissandry podwiozła nas swoim samochodem pod same drzwi filharmonii. Pomogła mi usiąść na wózku i poprawić czarną spódnicę, sięgającą mi do kolan. Tak, to również był pomysł mojego wspaniałego rudowłosego potwora, który stwierdził, że nawet w eleganckich spodniach nie powinno się pojawiać w tak wykwintnym miejscu. Nerwowo pogładziłam pomięty materiał na swoich kolanach i wygodnie oparłam się o oparcie, wstrzymując oddech. Wjechałam do środka. Ludzie. Wszędzie stali ludzie. Przeważnie były to starsze osoby- fanatycy muzyki klasycznej, z niecierpliwością oczekujący na koncert. Do moich uszu docierały przeróżne komentarze o muzykach, których nazwisk nie mogłam zapamiętać. Złapałam się za nadgarstek i z całej siły go ścisnęłam, czując, jak zaczynają pocić mi się ręce. Lisa najwyraźniej zauważyła, iż byłam cała w nerwach, gdyż pogładziła mnie pieszczotliwie po głowie, psując perfekcyjnego koczka, upiętego na czubku głowy. Zaczęłam rozglądać się na wszystkie strony, analizując postać każdego człowieka, zatrzymującego się na drodze mych źrenic.
-Dziecko drogie, szyja cię będzie później bolała...- Skomentowała moje zachowanie przyjaciółka, która trzymała ręce na tylnym oparciu wózka. Prychnęłam jedynie cicho, wywracając z niezadowolenia oczami.-Mama cię nie uczyła, że to nieładnie?- Dodała po chwili, chichocząc sobie pod nosem. Zignorowałam jej złośliwy komentarz, kontynuując poszukiwania czegoś, co nie miało racji bytu. Czułam się tak, jakbym próbowała odnaleźć igłę w stogu siana.
-Lennon, chciałabym ci kogoś przedstawić. -Rzekła po chwili Lisa, uśmiechając się szeroko, niczym wariatka. Widziałam, że była bardzo podniecona i niemalże podskakiwała z radości.
Odwróciłam do tyłu wózek, bez problemu odnajdując sylwetkę dość wysokiego, dobrze zbudowanego chłopaka o jasnych włosach, pozostających w artystycznym nieładzie. Wyróżniał się. Nie tylko pod względem swojej oryginalnej urody. Jeszcze nie do końca mogłam to stwierdzić, ale biła od niego nieokreślona, intrygująca siła, karząca poznać jego osobę jak najbliżej się tylko dało. Coś w rodzaju magnesu, przyciągającego do siebie naiwny, bezbronny metal. Czy to była pewność siebie, którą okazywał, unosząc podbródek? A może chodziło o idealnie wyprostowane plecy i dumny chód? Zmierzał w naszą stronę z nikłym grymasem na twarzy, do złudzenia przypominającym specyficzne zadowolenie, albo bardziej... Chorą satysfakcję. Miał jasne, szare oczy, które mroziły wszystko, co tylko napotkały na swojej drodze. Choć znajdował się parę metrów od nas, mogłam doskonale określić wyrazistość jego tęczówek. Aż mnie ciarki po plecach przeszły. Nie mogłam wpatrywać się dłużej w jego oblicze, gdyż miałam wrażenie, że facet pochodzi z jakiegoś taniego horroru, w którym gra największego psychola, który uciekł ze szpitala. Garnitur tylko dopełniał jego mroczną sylwetę, powoli przesuwającą się po wypolerowanej podłodze filharmonii. Otworzyłam szeroko oczy, a następnie przełknęłam głośno ślinę. Spojrzałam pytająco na Lisę, która natychmiastowo rzuciła się na szyję nieznajomego, całując go prosto w usta. Szczęka mi opadła. Czyżby to był... Chłopak mojej przyjaciółki? Naprawdę tak dużo się zmieniło, odkąd miałam wypadek?
-To Anthony O'Neil. -Spojrzała na mnie, obejmując go w pasie. -Kochanie, poznaj moją najlepszą przyjaciółkę.
-Witaj, Lennon.- Wyciągnął w moją stronę dłoń, nie zmazując uprzedniej przerażającej maski ze swojej bladej twarzyczki. Miał równie intrygujący, hipnotyzujący głos, co kolor tęczówek. -Miło mi ciebie poznać. Dużo o tobie słyszałem. Cieszę się, że wróciłaś do zdrowia. -Wyrecytował to wszystko na jednym wdechu, co zabrzmiało nieco sztucznie. Może Finnigan kazała mu wyuczyć się pewnych regułek na pamięć? Niestety było ją na to stać.
Pokiwałam niepewnie głową, odsuwając od niego rękę i kładąc ją z powrotem na kolanach, na których zmarszczyłam delikatny materiał czarnej spódnicy. Czułam się głupio. Lissandra nic mi nie wspominała o żadnym Anthony'm, chociaż odwiedzała mój dom codziennie, gdy tylko wróciłam ze szpitala. Pomińmy częste wizyty jeszcze w ośrodku, gdy bombardowała mnie pomarańczami i ciasteczkami czekoladowymi, pomagającymi w "leczeniu". Nie za bardzo wiedziałam, co mogę powiedzieć, także uśmiechnęłam się w jego stronę blado, zerkając co chwilę na Lisę. Chciałam dostać od niej jakikolwiek sygnał albo wskazówkę, mającą naprowadzić mnie na właściwą drogę, dążącą do bliższego zapoznania jej drugiej połówki. Raptownie zrobiło mi się gorąco. Nie wydawało mi się, aby Tony był pozytywnie nastawiony do mojej osoby. Cały czas mierzył mnie zabójczym wzrokiem, pełnym nienawiści i pogardy.
-Długo się znacie?- Zapytałam w końcu, przerywając niezręczną ciszę, podczas której obydwoje podrygiwali, wyrażając nerwowym tupaniem nogami chęć dostania się na balkon.
-To trochę niewiarygodne, ale... Poznałam go parę dni po twoim wypadku. Pomógł mi dojść do siebie.- Tutaj rudowłosa ponownie spojrzała na swojego chłopaka, szczerząc się wdzięcznie.- Dziwne, że nie zauważyłyśmy takiego faceta jak Tony, prawda? Przez ten cały czas chodził z nami do szkoły, a my, ślepe, nawet nie mogłyśmy go wypatrzeć na korytarzu. -Osiemnastolatka klepnęła go po klatce piersiowej.
Wzruszyłam ramionami, podejmując drugą próbę spojrzenia mu prosto w oczy. Skorzystałam z chwili, w której skupił całą swoją uwagę na jakimś innym obiekcie niż ja. Automatycznie wyczuł, iż się mu przyglądam i skierował swe zimne tęczówki w moją stronę. Uniósł jedną brew do góry, jakoby w niemym zapytaniu, dlaczego to robię. Westchnęłam jedynie cicho, zaciskając z całej siły szczęki. Liss latała obok swojego nowego ukochanego, a on...? On wydawał się tym wszystkim niewzruszony. Był jak młody bóg- albo jakiś idealny posąg, którego każdy mógł podziwiać z daleka. Nie reagował na zaczepki rudowłosej, która robiła niemalże wszystko, aby znów pocałował ją w usta. Ręce mi opadały, gdy z niezadowoleniem stwierdzałam, że to kolejny palant i dupek, przez którego Lissandra już niedługo będzie mi się wypłakiwała w ramię. Z drugiej strony trochę jej zazdrościłam. Może Tony na pierwszy rzut oka wydawał się celem nie do osiągnięcia? A może on po prostu w inny sposób wyrażał swoje uczucie? Postanowiłam nie oceniać go już po pierwszym kontakcie i starałam się opróżnić umysł z niepotrzebnych myśli, gdy już przekroczyliśmy mosiężne drzwi, prowadzące nas na balkonik.
Przez cały spektakl nie mogłam w spokoju odetchnąć. Nawet nie próbowałam wyłapać nutek, słodko płynących ze skrzypiec oraz klarnetów. Muzyka miała działać kojąco na moje nerwy, tak? Niestety tak nie było. Nigdy bym nie wpadła na to, że koncert może tak bardzo zestresować człowieka. A w zasadzie... Że drugi człowiek może wywołać taki niepokój u drugiego przedstawiciela jego gatunku. Lisa oddzielała mnie z lewej strony od Anthony'ego. Chłopak, zamiast skupić całą swoją uwagę na spektaklu, raz po raz przekręcał głowę w moją stronę, by świdrować moją biedną, obolałą duszę swoimi niemalże białymi, jaskrawymi oczami. Prowokował, oblizując wargi, wzdychając głucho i mrużąc powieki, zasłaniając szarość tęczówek za kotarą gęstych, choć jasnych rzęs. Parę razy nasze spojrzenia się skrzyżowały, ale to ja jako pierwsza spuszczałam głowę, obawiając się, żeby Lisa tego przypadkiem nie zauważyła. Na szczęście była cała pochłonięta koncertem, odrywając swój krzyż od siedzenia i wychylając się jak najbardziej do przodu, by pochłaniać całą sobą klasyczną, piękną muzykę. W głębi duszy modliłam się, aby blondyn okazał się tylko jedną z najbardziej specyficznych i nieodgadnionych osób pod słońcem. No i żeby Lisa w końcu oparła się o to pieprzone krzesło, a nie dawała Tony'emu bezwstydnie gapić się na mnie za jej plecami. Nie chciałam psuć czegokolwiek pomiędzy tą dwójką. Nie po najdłuższym śnie, który przeżyłam jak na własnej skórze.

-Jestem pewien, że już niedługo się zobaczymy, Cartwright. -W końcu mogłam zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Gdybym nie siedziała na wózku, już dawno wyszłabym ze spektaklu pod pretekstem wycieczki do toalety. Tak nie mogłam zrobić zupełnie nic. Byłam uziemiona i uzależniona od swojej przyjaciółki, która pomagała mi przemieszczać się z miejsca A do miejsca B.
O'Neil włożył ręce do spodni od smokingu, ucałował przelotem czoło Lisy i ruszył szybkim krokiem przed siebie, wtapiając się w tłum. Wspominał jeszcze, że do rudowłosej zadzwoni, gdy tylko wróci do domu. Typowo.
 Po raz setny podczas tego wieczoru poczułam gęsią skórkę na rękach oraz karku, która nie ustawała nawet wtedy, kiedy osiemnastolatek zniknął mi z pola widzenia. Można było powiedzieć, że po swojej obecności pozostawiał... Niedosyt? Albo gorzki posmak, pozostający na dłużej w ustach.

-Niezwykły jest, co? -Rozmarzyła się moja przyjaciółka, odprowadzając go wzrokiem. Nawet nie zdążyłam przytaknąć. Byłam w tak wielkim szoku, że ledwo co oddychałam. Chłopak wydawał mi się cholernie podejrzany. Zupełnie tak, jakby ukrywał coś przed Lisą. I bynajmniej nie było to coś miłego i sympatycznego.

23 marca 2014

{1} zaczekaj

GŁĘBOKI ODDECH: Przebudzenie (yt)
ZWIASTUN WYKONANY PRZEZ KAMILĘ (kamila-trailers)
dziękuję! <33

Dokładnie pięć miesięcy temu potrącił mnie samochód. Nie pamiętam tego ostatniego dnia w szkole, kiedy wracałam do domu i przechodziłam przez przejście. Palant po prostu we mnie wjechał, a następnie opuścił miejsce wypadku, nie oceniając, czy nic mi się nie stało. Nikt nie wiedział, kto to był. Nawet Lissandra, najbardziej poinformowana dziewczyna w całym Londynie, nie zebrała wystarczającej ilości faktów, aby poprowadzić swoje własne dochodzenie. W zasadzie... Chciała rozpocząć jakieś dziwaczne śledztwo wśród uczniów naszej placówki, ale na szczęście moja matka ją powstrzymała. Powiedziała, żeby zostawiła takie sprawy specjalistom- w końcu mój wypadek badała londyńska policja.
Słońce tego dnia przygrzewało wyjątkowo intensywnie. Wszyscy ludzie cieszyli się nadchodzącą wielkimi krokami wiosną, a ja... Ja byłam gdzieś obok tego wszystkiego. Nadal nie mogłam uwierzyć w to, co powiedziała mi Lissandra. Nie było żadnego zespołu The Vamps? Czyli to wszystko powstawało w mojej chorej głowie, podczas gdy rodzina martwiła się o to, czy jeszcze się obudzę? Chciałam wrócić do tamtego drugiego świata i przekonać się, że z Bradley'em jest wszystko w porządku. Może był tylko fikcyjną postacią, która pieściła jedynie mój umysł, ale... Martwiłam się. Nadal się cholernie martwiłam i czekałam na tę jedną jedyną wiadomość, że Simpson żyje. Cały czas o ścianki czaszki obijały mi się te przerażające słowa, że ich samolot się rozbił i nie wiadomo, czy ktokolwiek z całej ekipy przeżył. Obraz znowu rozmazał mi się przez łzy, napływające do oczu. Nie mogłam sobie poradzić z własnymi problemami i z tym, że jeszcze minie trochę czasu, zanim zacznę w pełni normalnie funkcjonować. To wszystko mnie dobijało, a ja z całej siły pragnęłam przypominać sobie każdy moment spędzony z chłopakami. Wspomnienia mieszały się, widziałam je jakby przez mgłę. Były przeplatane prawdziwym życiem, także zupełnie straciły dobrą kolejność. Nie wiedziałam co było najwcześniej, a co najpóźniej. Po prostu... Zdarzyło się. Już nie wróci, choć na zawsze zostanie w mym umyśle. Wieczorami próbowałam otwierać zeszyt i zapisywać każdą chwilę, która tylko wpadła mi do głowy. Prowadziłam jakiś dziwaczny pamiętnik z tamtego życia. Opisywałam jeden jedyny rozdział, który wydawał się nigdy nie zakończyć. Desperacko szukałam wytłumaczenia, chciałam napisać ostatnie zdanie, które miało na celu przerwać bolesne wydarzenia... Nie dało się. Po prostu się nie dało, a ja ciągle musiałam pisać, aby kartki były moim jedynym źródłem szczęścia.
Nie mogłam spać. A jak już nie dawałam rady i łzy zamykały moje oczy, nawiedzały mnie najgorsze koszmary, z których budziłam się z krzykiem.
Nie wychodziłam z domu odkąd wróciłam ze szpitala. Całymi dniami siedziałam w zamkniętym pokoju, zatrzymywałam wózek przed oknem i wgapiałam się pustymi, wiecznie czerwonymi przez łzy, oczętami. Próbowałam odnaleźć sylwetkę ukochanego. Jeszcze  niedawno tam stał. Jeszcze przed sekundą machał do mnie ręką po tym, jak wygoniła go moja matka. Całował mnie. Przytulał. Gładził po policzku. Przecież ja to wszystko tak wyraźnie czułam! Mogłabym przysiąc, że nadal pamiętałam zapach jego perfum na swoich ubraniach. Czasami specjalnie wyciągałam koszulę w kratę oraz krótkie spodenki, aby przez wiele godzin analizować materiał i doszukiwać się jakichkolwiek plamek. Choćby z pączu, który stał na stołach, gdy byłam na planie teledysku. Albo kurzu, zamiecionego koszulą, leżącą na podłodze, gdzieś w pokoju socjalnym.
Lissandra przychodziła do mnie codziennie. Jak zwykle była upierdliwa, uśmiechała się szeroko i próbowała mnie pocieszyć. Nie reagowałam na to wszystko. Nawet nic do niej nie mówiłam. Nie chciałam z nikim rozmawiać. Ciągle miałam do niej żal, choć tak naprawdę jeszcze nie powiedziałam jej, co śniło mi się przez te trzy miesiące. Ona również mnie nie pytała- przynajmniej za to jej dziękowałam.
 Jedyne, czego teraz pragnęłam, to była cisza. Matka chyba tego nie rozumiała, bo załatwiła mi najlepszego brytyjskiego psychologa, który odwiedzał mój pokój regularnie. Pani Trevor ciągle tylko powtarzała, że stara mi się pomóc i żebym w końcu otworzyła się na innych, bo to może się źle dla mnie skończyć... Co ona do cholery mogła o tym wiedzieć? Nigdy nie przeżyła tego, co ja. Nie siedziała w moim umyśle.
Mimo wszystko z każdym kolejnym, tak samo nędznym dniem, czułam się coraz gorzej. Wtedy, kiedy mogłam już myśleć, że wszystko się jakoś ułoży, napadały mnie fale rozpaczy, podczas których zupełnie nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Była tylko pustka. Czarna dziura, która wchłaniała mnie do swojego wnętrza i nie pozwalała normalnie funkcjonować. Nie mogłam po nocach spać, nie jadłam zbyt wiele, a przez to straszliwie schudłam- brzuch, z którego byłam wiecznie niezadowolona, stał się wklęsły. Wystarczająco płaski, by utrzymać mnie w przekonaniu, że organy, które uprzednio zostawały atakowane kolorowymi motylami, zgniły. Zabiłam je razem z motylkami. A w zasadzie... Lekarze je zabili. Zabrali mi całe życie, które zostało niedokończone. To wszystko było jak pusta kartka papieru, na której nie potrafiło się nic zapisać z powodu braku siły.
-Lennon?- Jak zwykle siedziałam przed oknem z zeszytem na kolanach, ściskając wypisany już długopis z niebieskim atramentem. Odwróciłam się do tyłu i zobaczyłam Lisę w progu. Uśmiechała się blado. -Mogę? Mam dla ciebie niespodziankę.
Odwróciłam wózek w jej stronę, unosząc lewą brew do góry. Od razu zauważyłam dwa bilety w jej delikatnej dłoni. Aż mną zatrzęsło.
-Co to jest?- Zapytałam, łamiącym się głosem. Dziewczyna podeszła do mnie i przykucnęła przy wózku inwalidzkim, wyciągając do mnie jeden papierowy świstek.
-Pomyślałam, że dobrze by było, gdybyś w końcu gdzieś wyszła. Musisz się przełamać, Lenny. Zrobić to dla siebie, dla mnie i dla swojej mamy. - Nie chciałam słuchać o tym, co by było dla mnie odpowiednie. Wyrwałam jej bilet z ręki i zaczęłam skakać po czarnych, grubych literach, doszukując się znanej nazwy zespołu.
-Koncert wiosenny. -Stęknęłam.- Muzyka klasyczna.- Położyłam ów bilecik na kolanach, z powrotem odwracając się do okna. Moje serce pękło już chyba po raz setny.
-Słyszałam, że taki rodzaj muzyki odpręża. Mój ojciec podsunął mi taki pomysł i kupił nam dwa bilety. Akurat dostał je po zniżce. Ponadto zajął dobre miejsca, bo na balkonie.- Tłumaczyła się Lisa, która podążyła za mną i zasłoniła mi szybę swoją ciemną sylwetką.
Odetchnęłam ciężko, opierając głowę na ręce, której ramię spoczęło na brzegu wózka.
-Idź sama. -Jęknęłam przez łzy, pociągając nosem.
-Lennon, do jasnej cholery! Ty nie rozumiesz, że staram ci się pomóc? Chcę, żebyś jak najmniej odczuła wypadek. Chcę, żebyś zapomniała o tym, że jeździsz na wózku. Odrzucasz pomoc wszystkich. Nawet najlepszej przyjaciółki!- Powiedziała do mnie z wyrzutem, a ja spuściłam wzrok. Wiedziałam, że ta chwila w końcu nastanie. Lissandra nie była cierpliwą osobą, choć i tak ją już podziwiałam. Przez bite dwa miesiące milczała, rozmawiając o wszystkim, tylko nie wspominając o wypadku i moim tragicznym nastroju.
-To ty nic nie rozumiesz. Zupełnie nic.- Mruknęłam w odpowiedzi.
-Chyba najwyższy czas, abyś mi to wszystko wyjaśniła, nie sądzisz? -Lissandra znowu przycupnęła przy wózku inwalidzkim, opierając ręce na moich kolanach. To było najdziwniejsze uczucie, jakie kiedykolwiek mogłam mieć- widziałam, że trzyma tam dłonie, ale zupełnie nie czułam ich ciepła...
-Obiecałaś, że nie będziesz zadawała pytań. -Przypomniałam jej, patrząc prosto w oczy. Zerkała na mnie zawiedzionymi, błękitnymi tęczówkami, desperacko szukającymi wyjaśnienia. Martwiła się. Naprawdę się martwiła, a ja nie potrafiłam jej całej tej sprawy wytłumaczyć.
Nagle Lisa wstała. Poderwała się z ziemi, zaciskając szczęki z całych sił i spinając wszystkie mięśnie. Bez problemu mogłam zauważyć żyłki, kształtujące się na jej szyi. Złapała się za głowę, odgarniając długie włosy z twarzy. Coś w niej pękło. Nadszedł moment, w którym również ona przestała sobie radzić z moimi problemami.
Raptownie odwróciła się do mnie i oceniła wózek, na którym siedziałam. Nachyliła się w moją stronę i włożyła ręce pod plecy oraz nogi, odrywając mnie od miękkiego siedziska.
-Co ty...- Zaczęłam, łapiąc za materiał jej delikatnej bluzki, żeby mnie nie upuściła. Choć była równie drobna co ja, to miała jednak więcej siły. Trzymała mnie kurczowo, wpatrując się błyszczącymi oczętami i powstrzymując łzy. Drżała. Drżała z nadmiaru emocji i słabości, którą jej przekazałam. Czy ona cierpiała razem ze mną?
Podrzuciła mnie delikatnie, bo zsuwałam jej się z ramion, a następnie ruszyła w stronę drzwi i wyszła na korytarz, delikatnie chwiejącym się krokiem.
-Lisa, daj spokój. -Wystękałam przez zęby. Nie mogłam zrobić zupełnie nic. Każdy, nawet najmniejszy ruch, mógłby spowodować kolejny wypadek.
Nic nie mówiła. Zrobiła się czerwona na twarzy, ale nadal mnie trzymała i zeszła ze schodów, idąc pospiesznie w stronę drzwi. Z przerażenia wbiłam paznokcie w jej ramię. Nie chciałam wychodzić na dwór. Nie chciałam opuszczać bezpiecznego domu, który nie zaskakiwał mnie swoją niekończącą się przestrzenią.
W kuchni siedziała moja matka. Gdy nas zobaczyła, od razu wstała od stołu i popędziła w górę, do mojego pokoju- zapewne po wózek inwalidzki, krzycząc po drodze, że Lissandra zwariowała i żeby mnie posadziła na jakimś krześle.
Nie słuchała.
Nacisnęła klamkę łokciem. Drzwi niebezpiecznie zaskrzypiały i otworzyły się, ukazując betonową dróżkę, wylaną przed domem. Moją twarz popieścił świeży powiew wiatru, odgarniający rozczochrane włosy ze spoconego czoła. Nie sądziłam, że wolność dotknie mnie aż tak drastycznie. Że będę dusiła się otwartą przestrzenią, w której było mi bardziej duszno, aniżeli w pokoju na pierwszym piętrze mojego domku jednorodzinnego. Otworzyłam usta, biorąc głęboki wdech. Lissandra stanęła na samym środku i posadziła mnie na betonowej drodze, kucając zaraz za moją sylwetką, abym mogła się bezpiecznie o nią oprzeć. Wpatrywałam się z szeroko rozwartymi oczętami w zieloną już trawę, szeleszczące gałęzie, na których powoli rozwijały się listki oraz drobne ptaki, przebijające się przez błękitną przestrzeń. Czułam się jak zaszczute zwierzątko albo zacofany przedstawiciel własnego gatunku, który jeszcze nigdy nie widział słońca.
Dziewczyna chwyciła mnie pod pachy, ciągnąc mocno w górę. Zajęczałam cicho, czując pulsujący ból z krzyża. Moja przyjaciółka nie miała zielonego pojęcia jak mnie unosić, co dopiero mówić o specjalistycznej rehabilitacji.
-Nauczę cię chodzić. Nauczę cię znowu chodzić, rozumiesz?- Wysapała prosto do mojego ucha, siłując się z ciężarem mojego ciała oraz łzami, regularnie napływającymi jej do oczu i łamiącymi pewność w głosie. -Pójdziesz ze mną na ten pieprzony koncert i wszystko będzie jak dawniej. Nie pozwolę ci siedzieć w domu.- Moje nogi delikatnie dotknęły gruntu, podczas gdy cała góra zostawała przytrzymywana przez przyjaciółkę. Złapałam się rozpaczliwie jej bioder, oddychając bardzo ciężko, gdyż uciskała moją klatkę piersiową, aby tylko nie upuścić. Zrobiła jeden krok w przód, ciągnąc moje kończyny po ziemi. Błagałam, żeby przestała. Rozrywała moje ciało, wszystko mnie bolało, wszystko...
-Lisa! Do jasnej cholery!- Usłyszałam krzyk mojej matki, która właśnie podjeżdżała do nas z wózkiem. Czym prędzej złapała mnie za talię i usadowiła na siedzeniu, opierając nogi o podnóżek. -Co ci strzeliło do głowy? Pytam się- CO?!- Stanęła przed nią, wrzeszcząc prosto w bladą twarz, aktualnie przykrytą puklami rudych włosów. -Nie zdajesz sobie sprawy z tego, że mogłaś jej zrobić większą krzywdę?
-Mamo... Daj spokój. -Wyszeptałam, gdy już złapałam trochę powietrza. Cała ta sytuacja kosztowała mnie trochę wysiłku, ponadto plecy zaczęły mnie straszliwie boleć. -Ja... Ja sama chciałam.- Chyba tylko tak mogłam obronić Lisę. -A teraz zostaw nas, proszę.
Zerkałam niepewnie na roztrzęsioną przyjaciółkę, która nadal wpatrywała się w grunt, zasłaniając mokre od łez oczy, rozczochranymi, ognistymi kosmykami, jaśniejącymi w wiosennym słońcu. Zmarszczyłam brwi, unosząc delikatnie brodę i przechylając ramiona do tyłu, tym samym prostując kręgosłup. Matka łypnęła spode łba na Lisę, a następnie machnęła ze złości rękami, znikając w mieszkaniu.
Podjechałam wózkiem pod Lisę i chwyciłam ją za rękę, próbując odnaleźć jej twarzyczkę wśród zaplątanych włosów.
-Spójrz na mnie.- Zaczęłam, głaskając ją kciukiem po wierzchu dłoni. -Potrzeba mi jeszcze trochę czasu. Musisz być cierpliwa. I błagam, nie płacz, bo ja zaraz zacznę.- Zaśmiałam się przez łzy, dopiero teraz zauważając błękitne oczęta przyjaciółki.
Właśnie wtedy za personą rudowłosej mignęła mi pewna intrygująca sylwetka. Z pewnością był to chłopak w naszym wieku. Miał na sobie czerwoną, bardzo charakterystyczną kurtkę, jednakże nie to przykuło moją uwagę. Jego ciemnobrązowa czupryna wydawała mi się znajoma... Te same, urocze loki, wijące się niesfornie na głowie.
-Lisa, błagam, biegnijmy za nim. Pomóż mi go dogonić!- Pociągnęłam ją z całej siły. Dziewczę uniosło głowę i spojrzało w tym samym kierunku, co ja. Zupełnie nie wiedziało o co chodzi. -No dalej! Jedźmy! -Powtórzyłam, opierając ręce na podparciach. Nawet nie próbowała zadawać pytań. Po prostu popchnęła wózek w stronę ulicy, przyspieszając kroku z każdą kolejną chwilą.
-Zaczekaj!- Krzyknęłam najgłośniej jak tylko potrafiłam, ale chyba nie usłyszał. -Szybciej Lisa, szybciej!- Poganiałam przyjaciółkę, która już i tak biegła, dysząc mi w czubek głowy. W końcu wjechałyśmy z impetem na chodnik i znajdowałyśmy się dosłownie parę metrów od celu...
-Bradley! Czekaj! -Powtórzyłam. Chłopak stanął, przechylając głowę w tył. Moje serce natychmiastowo przyspieszyło, a palce zacisnęły się na metalowych rurkach wózka. Wychyliłam się do przodu, niemalże pochłaniając go wzrokiem. Błagałam, aby to był Simpson. Wręcz piszczałam, żeby ponownie spotkać jego osobę.
-Przepraszam, ale to chyba pomyłka. -Rzekł cicho, stając do nas przodem i uśmiechając się przepraszająco. Nie. To nie był on pomimo łudząco podobnej fryzury. Poczułam się tak, jakby ktoś wbił mi nóż w plecy. Nadzieja, która z zawrotną szybkością jeszcze przed chwilą powróciła, została natychmiastowo zniszczona. Nieznajomy spoglądał na nas jeszcze przez dłuższą chwilę, a następnie odwrócił się gwałtownie, ruszając ponownie przed siebie. Najwyraźniej spieszył się gdzieś.
Zagryzłam dolną wargę, zatrzymując czarne, puste oczęta na jego plecach. Wgapiałam się w coraz to mniejszą sylwetkę do czasu, gdy nie zniknął gdzieś za rogiem, przykryty murami białego domku jednorodzinnego.
-Kto to był? -Głos Lisy wyrwał mnie z chwilowego otępienia.
-Ideał, który miał tylko jedną wadę- nie istniał.

21 marca 2014

Głęboki oddech: PRZEBUDZENIE


"Był prawie idealny. Miał tylko jedną wadę- nie istniał."

To powoli zżera mój umysł- kawałek po kawałku. Wspomnienia zaczynają się mieszać. Powoli zamazują się... Jak sen, zaraz po przebudzeniu. Tracę poczucie czasu. Nie czuję co wydarzyło się najpierw, a co potem. Teraz w mojej głowie wszystko dzieje się jednocześnie. Jakbym oglądała ten sam film- w kółko i w kółko i w kółko ten sam. Ciąg obrazów pozbawiony sensu.

Od paru tygodni cały czas piszę. Próbuję przelać swoje życie na papier. Jeśli je zapomnę- kartki będą pamiętać. 

"Głęboki oddech: PRZEBUDZENIE" jest istotną kontynuacją pierwszej części mojego FF pt. "Głęboki oddech". 


20 marca 2014

{16} z ostatniej chwili

Bradley miał rację. Czas wyjątkowo szybko mi zleciał. Może dlatego, że całkowicie skupiłam się na nauce? Zakuwałam przez bite trzy tygodnie, nie zwracając już uwagi na nic. Głupie komentarze rówieśników powoli wygasały, przez co w szkole poczęłam czuć się trochę pewniej. Nawet Felicia dała sobie spokój, a Lisa... Lisa po prostu wpatrywała się we mnie z wyrzutem, nie odzywając się ani słowem. Cały czas cierpiałam, ale to chyba było lepsze od rzucania w swoją stronę parszywych, chamskich wyrażeń.
Przed samym wylotem Simpson zdjął z dłoni jedną ze swoich ukochanych, sznurkowych bransoletek. Dał mi ją jako część siebie, żebym mogła ją nosić zawsze przy sobie.
W dzień powrotu The Vamps do Londynu postanowiłam zarezerwować pokój w hotelu, aby urządzić w nim małe przyjęcie powitalne oraz mieć wygodniejszy dostęp do lotniska, na którym chłopaki mieli się znaleźć po południu. Podekscytowana, chodziłam po pokoju w jedną i drugą stronę, obracając na swoim nadgarstku Bradley'ową bransoletkę. Co chwilę odblokowywałam telefon, aby zobaczyć, czy przypadkiem nie dostałam nowej wiadomości, ogłaszającej, iż chłopaki pojawią się jednak nieco wcześniej. Nudząc się niemiłosiernie, włączyłam telewizję. Przy okazji nalałam sobie trochę wody mineralnej do szklanki. Musiałam ochłonąć. Zbyt dużo emocji jak na jeden raz.
Przeskakując kolejne kanały i wpatrując się w szklany ekran, miałam nadzieję, że w wiadomościach usłyszę informacje o popularnym brytyjskim zespole swojego chłopaka. Tak, chłopaka. Bo chyba mogłam go już nazwać drugą połówką, prawda?
W końcu zostawiłam jakiś popularny kanał informacyjny i ponownie spuściłam wzrok, aby sprawdzić godzinę i skrzynkę pocztową na swojej komórce. Wyświetlacz nie dawał za wygraną- nie chciał mi pokazać żadnych nowości. Z cichym westchnieniem położyłam telefon na stoliku i zaczęłam wpatrywać się w swoje paznokcie, które nie były idealne i wręcz krzyczały, że nie nadają się na taką uroczystość, jaka miała się dzisiaj odbyć.
-Z ostatniej chwili.- Uniosłam z zaciekawienia głowę, biorąc jeden mały łyk wody.-  Samolot młodych muzyków z The Vamps rozbił się na terenie Francji.
Z początku to do mnie nie dotarło. Odbiło się od mojego umysłu, jak każda zwyczajna informacja. Minęły dwie sekundy zanim porządnie skupiłam się na przekazanych przez prezenterkę faktach. Upuściłam szklankę, która zaraz roztrzaskała się na hotelowej podłodze. Zakręciło mi się w głowie. Musiałam natychmiast usiąść. Musiałam. Osunęłam się przy łóżku, spoczywając na miękkim dywanie. Przyłożyłam dłoń do ust, aby powstrzymać stłumiony krzyk, desperacko wydobywający się z gardła. Próbowałam podnieść się z ziemi, wdrapując się po brzegu materaca. Nie udało się. Miałam za mało siły. Powietrza... Brakowało mi również powietrza.
Siedziałam przed telewizorem, wgapiając się bezmyślnie w ekran telewizora. Samolot... Wypadek... Rozbity doszczętnie... Najgorsze myśli odbijały się od ścianek mego umysłu, raniąc go coraz gorszym scenariuszem, który pisała sama śmierć. Wbijałam palce w dywan, próbując powstrzymać potok łez oraz głośny szloch, tłumiący drżącymi wargami. Cały czas powtarzałam imię Bradley'a, wpatrując się w jego ulubioną bransoletkę, którą założył mi na rękę przed samym wylotem. Nie wierzyłam w to. To nie mogła być prawda! Nie mogła! Żaden samolot nie miał prawa się rozbić! Przynajmniej nie ten, w którym byli chłopcy z zespołu! Jeszcze parę tygodni widziałam osiemnastolatka uśmiechniętego od ucha do ucha. Pocałował mnie w czoło i powiedział, że niedługo wróci. Obiecał, że ponownie zabierze mnie do Birmingham i przedstawi rodzicom. Nie zdążył. Nie zdąży.
-Fanki The Vamps są zrozpaczone. Wszystkie zgromadziły się przed lotniskiem, aby powitać swoich ukochanych muzyków. Na miejscu znajduje się Finnick Lefroy. Finn? Jakie są najnowsze informacje, którymi możesz się z nami podzielić?
Siedziałam na podłodze, czując, że zaraz odlecę. Dreszcz przeszył całe moje ciało, które już i tak zostało opanowane przez intensywne wstrząsy, nie pozwalające się podnieść. Nie panowałam nad sobą. Błądziłam matowymi tęczówkami po pokoju, szukając jakiegoś sygnału- drobnej wiadomości, która utrzymałaby mnie w przekonaniu, że moi przyjaciele nie odeszli. Uniosłam ciężkie niczym z żelaza dłonie i rozerwałam bransoletkę, która przez tych parę ostatnich dni była dla mnie talizmanem na szczęście. Ściskałam każdy, pojedynczy koralik, modląc się gorliwie, by Bradley żył. By za chwilę pojawił się w drzwiach pokoju i powiedział, że ten ich pierwszy koncert w Hiszpanii wypadł genialnie, że się za mną stęsknił i... Żeby mnie przytulił i już nigdy nie puszczał. Obiecał mi to!
Przesunęłam dłonie na swój brzuch. Brzuch, w którym po kolei padały kolorowe motyle, uprzednio męczące mój żołądek. Chciałam wyszarpać sobie wszystkie wnętrzności. Uniosłam bluzkę do góry, ciągnąc delikatnie skórę obok pępka. Wyłaźcie... Wyłaźcie, nie chcę ich już. Nie poradzę sobie bez niego!
-Dziękuję, Danielle. Znajdujemy się właśnie na lotnisku Heathrow. Zebrało się tutaj mnóstwo dziewcząt, które chciały przywitać członków The Vamps, właśnie wracających z Hiszpanii. Młodzi muzycy dali tam parę mniejszych koncertów. Za parę miesięcy mieli rozpocząć swoją pierwszą trasę po Wielkiej Brytanii .
Uniosłam kolorowy, rozerwany sznurek do twarzy, przycisnęłam do policzka i zamknęłam oczy, opadając bezsilnie na puszystą strukturę dywaniku. Zwinęłam się w kłębek, przyciągając nogi do brzucha. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Cały świat zaczął mi wirować, rozmazywać się... Czułam, jak życie przecieka mi przez palce- jak wszystko mija, jak tracę najważniejsze osoby, na których mi naprawdę zależało. Telewizor nadal odbierał mimo małych zakłóceń. A ja? Ja słuchałam tych wszystkich słów, tracąc grunt pod nogami. Tracąc ostatki nadziei... Umierałam razem z nim. Umierałam, bo traciłam drugą połowę swego serca i część swej duszy. Wtapiałam się w podłogę, ginąc gdzieś pomiędzy deskami, wlewając się w najciemniejsze i najmniejsze kąciki. Rozpadłam się. Rozpadłam się na milion kawałeczków, których już nie będzie się dało skleić ze sobą razem.
-Na miejsce wypadku właśnie wybiera się nasza ekipa. Z niecierpliwością czekamy na pierwsze zdjęcia z katastrofy. Świadkowie, którzy zdążyli się z nami skontaktować, mówią, że kadłub samolotu jest całkowicie zmiażdżony, a prawe skrzydło zostało oderwane, gdy maszyna uderzyła z impetem o ziemię, zaczepiając o wysokie drzewa.
Chciałam, żeby ktoś tu ze mną był. Boże, jak ja tego pragnęłam! Jak ja pragnęłam obecności kogoś, kto mógłby mi powiedzieć, że wszystko będzie w porządku. Że jakoś się ułoży i żebym już nie płakała.
-Lennon? - Odwróciłam się do tyłu, w stronę drzwi, słysząc znajomy głos matki. Przesłyszało mi się? Przecież nikogo poza mną w tym pokoju nie było...
-Poruszyła ręką! Ona się budzi!- Chyba zwariowałam. Ponownie obił mi się o uszy roztrzęsiony, znajomy głos. Tym razem była to... Lisa. Lisa tutaj? Przecież od paru dobrych miesięcy nie odzywałyśmy się do siebie słowem. W ciągu kilku chwil stałyśmy się największymi wrogami.
 Później poczułam, że ktoś mocno ściska mnie za rękę. Niemożliwe. Przecież cały czas trzymałam w niej bransoletkę Simpsona. Z całych sił zamknęłam oczy, starając się pozbyć tych wszystkich dziwacznych dźwięków w mojej głowie.
-Błagam, lekarza! Wezwijcie lekarza! Wyciągnijcie jej tą cholerną rurkę, ona się dusi! -Wzięłam ostatni, głęboki oddech, jakbym chciała zachłystnąć się powietrzem. Brakowało mi tlenu.

Otworzyłam powoli oczy, ale natychmiast je zamknęłam, bo poraziło mnie intensywne, białe światło, padające z góry. Gdzie ja byłam? Czułam się tak, jakby ktoś walnął mnie z całej siły w głowę. Chciałam unieść rękę, ale nie mogłam. Byłam przykryta czymś ciężkim. Do tego wsadzono mi coś bardzo nieprzyjemnego w gardło. Wydawało mi się, że zaraz wykaszlę płuca. Starałam się wziąć oddech, ale przeszkadzało mi to cholerstwo, wsadzone aż do krtani.
-Córeczko! Moja kochana córeczko...- Obiło mi się o uszy. Znałam ten głos. To był głos mojej mamy. Chciałam określić jej położenie, ale nadal nie mogłam otworzyć ocząt. To cholerne światło... Tak straszliwie raziło...
Jakiś nieznajomy cień zatrzymał się przed moją twarzą- mogłam gdybać, iż była to ręka, która zaraz wyciągnęła mi nieprzyjemnie kłującą rurkę z ust, a następnie nasunęła na nos maseczkę z tlenem. Kaszlnęłam donośnie, skręcając się z bólu, który paraliżował całe moje ciało. Czułam się tak, jakbym spała przez cały rok i nie mogła się obudzić.
-B-Brad...- Wystękałam cichutko, gdy przełknęłam parę razy ślinę. Żądałam wyjaśnień. Gdzie on był? Czy wiedzieli coś więcej na temat rozbitego samolotu? A gdzie byłam ja? Trafiłam do szpitala, bo zwariowałam? A może sufit zawalił mi się na głowę, gdy płakałam, skulona na podłodze? Przynajmniej takie miałam wrażenie.
-O kim ona mówi?- Głos Lisy wydawał się być stłumiony. Zupełnie tak, jakby znajdowała się w innym pomieszczeniu i krzyczała do mnie z całych sił. Skrzywiłam się, ponownie próbując unieść górne kończyny. Nie udało się. Nadal byłam przywalona czymś ciężkim.
Zamknęłam z całej siły oczy, starając się wyostrzyć obraz, intensywnie jaskrawy oraz niewyraźny. Przełykałam ślinę, która drażniła wrażliwe gardło, z którego jeszcze przed chwilą wyjmowali mi bliżej niezidentyfikowany przedmiot.
-Nie ważne, kochanie. Może jej się coś ubzdurało.- Znowu rozpoznałam głos matuli. -Najważniejsze jest to, że się obudziła. I że w końcu oddycha samodzielnie.
Ubzdurało? Czy to była jakaś pieprzona gra?  Nic z tego nie rozumiałam. Wsłuchiwałam się w brednie, pragnąc jak najszybciej wyjaśnić tą całą chorą sytuację.
-Lennon, słyszysz mnie? Boże... Jak dobrze, że znowu jesteś z nami. Już myślałam, że się nie obudzisz...- Lisa miała zachrypnięty, roztrzęsiony głos. Płakała i chyba głaskała mnie po policzku, zaczepiając opuszkami palców o moje spuchnięte powieki, które nadal ciążyły. Miałam ochotę odepchnąć ją od siebie po tych wydarzeniach z jesieni. Lissandra Finnigan- parszywa, wstrętna zdrajczyni!
Otworzyłam usta, ale nie miałam siły nic powiedzieć. Z resztą zaraz usłyszałam, żebym się nie przemęczała. Do tego ktoś cały czas gadał o jakimś cudzie. Cholera, cudzie czego? Oni dalej brnęli w te głupie zagrywki, nie starając się mi nawet niczego wyjaśnić?
W końcu udało mi się rozchylić oczy i nie zostać oślepioną światłem. Ujrzałam znajome twarze oraz jakąś osobę w białym ubraniu. To chyba była pielęgniarka. Mrugnęłam parę razy.
Zaraz, zaraz... Szpital? Czy ja znajdowałam się w szpitalu?
Oceniłam miejsce, w którym aktualnie leżałam. Białe, przerażające ściany wydawały mi się całkowicie obce- rozciągały się w górę, tworząc dziwaczną, wysoką bryłę. Zerknęłam w dół- napotkałam białą, grubą kołdrę oraz jakiś dziwaczny gumowy materac, który tak mi ciążył na klatce piersiowej. Z niezadowoleniem stwierdziłam, iż byłam naga.
-Pani córka musi teraz dużo odpoczywać. Czeka ją długa rehabilitacja, aby znowu mogła funkcjonować normalnie.
Wstrzymałam oddech.
-Nic nie pamiętasz, Lenny? Miałaś okropny wypadek. Wpadłaś pod samochód jakiegoś szaleńca, gdy wracałyśmy ze szkoły do domu... Byłaś w śpiączce przez całe trzy miesiące! Myśleliśmy, że... Że już nie uda się ciebie uratować. Boże, tak się cieszę!- Trajkotała Lisa, płacząc ze szczęścia i nadal głaskając mój obolały, spuchnięty policzek.
Ściągnęłam brwi, zupełnie nic nie rozumiejąc.
-Gdzie są chłopcy?- Zapytałam, starając się, aby powiedzieć to w miarę wyraźnie. Nie za bardzo mi się to udawało, bo gardło nadal mnie straszliwie piekło przez tą cholerną rurkę, która została niedawno wyciągnięta. Lisa na szczęście mnie zrozumiała.
-Jacy chłopcy?- Ruda wyraźnie się zdziwiła, słysząc moje pytanie. Aż się we mnie zagotowało. Miałam ochotę po prostu wstać i wykrzyczeć jej prosto w twarz, żeby nie robiła sobie ze mnie głupich żartów. I tak byłam w tragicznym stanie, a ona jeszcze się dopytywała o jakich chłopaków mi chodzi!
-Zespół. Zespół The Vamps.- Wyjęczałam, sycząc z bólu, gdyż pielęgniarka dopiero teraz odkryła moje ciało i zsunęła z sylwetki gumowy materac, przykrywający górę. Chciałam jeszcze dodać, że mieli wypadek, ale jakoś nie zebrałam wystarczająco dużo siły, by jej to wszystko tłumaczyć. Wierzyłam, że ona sama o wszystkim wie. Byłam pewna, że  gadali o wypadku przez cały boży dzień, na wszystkich możliwych kanałach telewizyjnych.
-Zespół? Nie słyszałam o żadnym zespole, Lennon. -Pokręciła z powagą głową, przysuwając bliżej swój stołeczek i chwytając moją wolną rękę, która już mogła swobodnie spoczywać na kołdrze, zaraz przy biodrze. Uśmiechnęła się do mnie ciepło.
Miałam zamiar ścisnąć jej dłoń jak najmocniej tylko potrafiłam, ale nie dałam rady. Byłam taka słaba...
-Błagam, nie żartuj.- Zamknęłam oczy, oblizując suche usta.
-Ćśś... Odpoczywaj. Nie myśl teraz o żadnym zespole. Będzie dobrze.- Odparła, chwytając moją dłoń w dwie ręce i rozprostowując moje długie, zimne palce. -Żyjesz, Lenny. To jest najważniejsze.
-Nie, ty nic nie rozumiesz!- Wychrypiałam, podnosząc nieco głos. Dopiero teraz wsunęłam dłonie pod kołdrę, wykorzystując do tego ostatki mojej siły. Palcami poczęłam błądzić po klatce piersiowej, aby w końcu zatrzymać się na brzuchu. -Co z Bradley'em?- Zapytałam głucho, nie czując zupełnie nic. Pustka. Tam była jedna wielka pustka. Zupełnie tak, jakby pozbawili mnie wszystkich organów. Zeszłam nieco niżej, na uda. Starałam się uszczypnąć skórę, ale nawet na to nie zareagowałam.
-Dlaczego ja nie czuję nóg?! Dlaczego nic nie czuję?!- Zaczęłam panikować, dławiąc się łzami, napływającymi z zawrotną szybkością do kącików moich oczu.
Matka wpatrywała się we mnie przez dłuższą z przerażeniem, zatykając dłonią usta, a następnie podniosła się z krzesła, wybiegając z sali i krzycząc, żeby wezwać pielęgniarkę.
-Lennon, miałaś bardzo ciężki wypadek, uspokój się.-Lisa również wstała, unosząc ręce do góry i starając jakoś opanować sytuację.
-Jak mam się opanować?! Gdzie są wszyscy? Gdzie jest Bradley? Dlaczego nie czuję nóg?! -Chciałam wrzeszczeć z całych sił, jednakże struny głosowe odmówiły mi posłuszeństwa. Chrypiałam przeraźliwie, miotając się na wszelkie możliwe strony. Uniosłam ciało na łokciach, próbując zejść z łóżka, ale Lissandra popchnęła mnie z powrotem na łóżko, trzymając swoje ręce na ramionach i utrudniając mi ucieczkę.
Nawet nie zauważyłam, kiedy wbiegła pielęgniarka z mamą. Wszystkie we trójkę rzuciły się na mnie, pilnując, abym nie wykonywała kolejnych, gwałtownych ruchów. Mówiły, że sobie jeszcze bardziej zaszkodzę. Nie chciałam ich słuchać. Nie chciałam ich słuchać do czasu, gdy ten wredny babsztyl w białym kitlu nie podał mi silnych leków na uspokojenie. Opadłam ze zrezygnowaniem na poduszki, walcząc sama ze sobą. Próbując po raz drugi złapać kontakt z rzeczywistością. Nie udało się.

Muszę teraz poukładać swoje życie. Życie bez Bradley'a. Stoczyłam się w otchłań rozpaczy. Czuję jakby część mnie została wyrwana. Cały dzień płaczę. Wiem, że to głupie, ale... Tak cholernie za nim tęsknię. Tęsknię za czymś, co było tylko wytworem mojej chorej wyobraźni.
-Weź głęboki oddech, Lennon. -Rozkazała mi pani psycholog, zwracając wózek inwalidzki, na którym siedziałam, w swoją stronę. -Spróbujmy jeszcze raz. Może teraz powiesz mi dlaczego nie chcesz sobie pomóc?

***

Nadszedł KONIEC, moi drodzy! Nie oznacza to jednak, że żegnamy się już na zawsze. Wręcz przeciwnie- ten "koniec" to dopiero początek. W sekrecie Wam zdradzę, iż ów rozdział pisałam o wiele wcześniej, gdyż nie chciałam, aby pomysł na zakończenie "Głębokiego oddechu" wypadł mi z głowy.
Chciałam wszystkim baardzo serdecznie podziękować za to, że zostaliście ze mną do ostatniego słowa, aby śledzić losy Lennon. A w zasadzie... Poznać jej umysł, w którym cała akcja miała miejsce. Cóż. Zakończenie wyraźnie świadczy o tym, że szykuje się kolejna część przygód panienki Cartwright. "Głęboki oddech: Przebudzenie" pojawi się już niebawem, na tym blogu.  Gwarantuję Wam to z ręką na sercu, obiecując przy tym, że nie będziecie się nudzić, gdy zostaniecie ze mną trochę dłużej. ;)

Jak myślicie, jak dalej potoczą się losy głównej bohaterki? Podzielcie się ze mną swoimi przemyśleniami i opiniami pod tym rozdziałem. Jestem bardzo ciekawa Waszych reakcji. :)

Jeszcze raz bardzo dziękuję! Wszyscy jesteście kochani!
I... Widzimy się w następnej części, prawda? ;>



Weronika.