Nie
wiedziałam, czy to kolejny żart, czy los się w końcu do mnie uśmiechnął. Czekałam
na niego bite pięć miesięcy, gapiąc się przez okno, odnajdując na ulicy, wśród
nieznajomych... Płakałam po wypadku, jakby ten samolot rzeczywiście się rozbił
i miał już na zawsze oddzielić mnie od Simpson'a. Wpatrywałam się w znajomą
twarz Bradley'a i nadal nie mogłam uwierzyć, że... Że widziałam go po raz
pierwszy. Co się stanie, jeśli chłopak okaże się totalnym dziwadłem, którego
nie będzie się dało zrozumieć? Albo co gorsza... Jeżeli on mnie nie polubi i
będzie chciał zerwać kontakt zaraz po tym pierwszym spotkaniu? A jak już nigdy
więcej go nie spotkam, choćbym szukała go przez kolejnych pięć miesięcy...?
Musiałam natychmiast zebrać jak najwięcej informacji o jego personie, a zarazem
nie wydać się mocno upierdliwą. Odetchnęłam ciężko, starając się opanować
zawroty głowy, spowodowane nadmiernymi emocjami, gnieżdżącymi się w głębi
mojego delikatnego organizmu.
-Często tu przychodzisz?- Zapytałam po
dłuższej chwili milczenia. Chyba go speszyłam tym uprzednim, dość odważnym gestem,
gdyż spuścił głowę i spiął wszystkie mięśnie, czując mój dotyk. Nie wiem czemu,
ale zabolało mnie to. Przecież ja go tak mocno kochałam... Czy można było
darzyć człowieka tak wielkim uczuciem, że aż nie dawało się rady z tym
funkcjonować? On nie zdawał sobie sprawy z tego, że był całym moim światem i
jedyną, pieprzoną rzeczą, dla którego chciało mi się żyć. Gdyby nie nadzieja,
cały czas leżąca na samiutkim dnie mojego serca, już dawno wisiałabym na
sznurówce przy żyrandolu.
-Czasami. Mieszkam w Birmingham, ale moja
babcia ma tutaj niedaleko domek, także co weekend do niej wpadam. - Wyjaśnił,
przechylając głowę na prawą stronę, aby zatrzymać czarne oczęta na wielkich
kołach mojego wózka inwalidzkiego. Widziałam, że intrygowało go to, dlaczego
jestem niepełnosprawna. Cóż...Ludzka ciekawość
nie znała granic. To było całkowicie normalne. Kolejne dreszcze przeszły
moje ciało, gdy posłał mi przepraszający uśmieszek. Wydawał się być nieco
bardziej zdystansowany, niż "wtedy". Racja- pewności siebie nabrał
dzięki karierze, tak? A teraz był tylko zwykłym chłopakiem, który próbował
spełniać swoje marzenia. Jakkolwiek banalnie by to zabrzmiało.
-Wybacz.- Szepnął po chwili, przyłapując
się na dłuższym wgapianiu w wielkie koła wózka inwalidzkiego.
Pokręciłam
tylko głową, zamykając na chwilę oczy. Nie byłam jeszcze tak do końca
przyzwyczajona do tych charakterystycznych, krzywych spojrzeń, ale... Przy
coraz częstszym wychodzeniu na ulicę musiałam się liczyć z tym, że będę
zobowiązana do odpowiedzi (grzecznych tudzież mniej grzecznych) na znaczące
zerkanie, albo smutne, pełne żałości w głosie, pytania starszych pań, mknących
w swoich berecikach na przystanek.
-Nic się nie stało. -Zapewniłam go,
uśmiechając się pewniej. -Pięć miesięcy
temu miałam wypadek. To tylko
przejściowe. Od następnego tygodnia zaczynam rehabilitację, nie poddam się tak
łatwo. -Okłamywałam sama siebie. Lekarze tak naprawdę nie powiedzieli mi
dokładnie, czy jest jakakolwiek szansa, abym znów mogła chodzić o własnych
siłach. Wspominali tylko o regularnych ćwiczeniach i o tym, żebym z całej siły
wierzyła, bo to jest najważniejsze.
Bradley
wyraźnie się rozpromienił, słuchając w skupieniu moich kolejnych słów.
-Mogę się zapytać jak do tego doszło? -Poprawił
urocze loczki, które pod wpływem wiatru delikatne opadły mu na czoło,
zaczepiając końcówkami o gęste i długie rzęsy. Zacisnęłam wargi, zmieszana. Nie
chodziło tutaj o pytanie, ale o sam gest, który napawał mnie chęcią obdarowania
jego pełnych ust namiętnymi pocałunkami. To było takie trudne! Musiałam
powstrzymywać swoje naturalne odruchy, by ten nie uznał mnie za jakąś skończoną
wariatkę!
-Niestety nie odpowiem ci na to pytanie, bo
sama nie wiem. Z opowieści znajomych słyszałam, że potrącił mnie jakiś samochód
koło szkoły. Nie pamiętam nawet samego wydarzenia, ani chwil zaraz przed
potrąceniem na przejściu... Wszystko mi się miesza. -Odparłam, starając się
po raz setny przypomnieć sobie, jak do tego doszło. Na szczęście Brad nie
naciskał. Pokiwał tylko ze zrozumieniem głową i wyciągnął swój telefon z
kieszeni, odkładając stos uprzednio walających się po trawie kartek. Podskoczył
gwałtownie, łapiąc się za głowę.
-Cholera! Całkowicie o tym zapomniałem!-
Powiedział sam do siebie, krzywiąc się na buźce. Czym prędzej zebrał swoje
papiery i zmierzył mnie brązem swych tęczówek, przygryzając dolną wargę. -Miło się gadało, ale... Muszę już lecieć.
Mam nadzieję, że się szybko spotkamy. -Pokazał rząd swoich równiutkich
zębów, a następnie ruszył żwawym krokiem przed siebie, nie odwracając się już w
moją stronę.
-Chwileczkę! -Chwyciłam za koła i
podjechałam za nim trochę metrów, zwalniając dopiero wtedy, kiedy znalazłam się
przy jego boku. -Możesz mi chociaż
napisać adres domowy swojej babci? Będę wiedziała, gdzie cię następnym razem
szukać.
Bradley
przystanął na chwilę i zaczął energicznie przeszukiwać swoje kieszenie, mrucząc
przy tym coś niezrozumiałego. W końcu odnalazł jakiś mały świstek, a następnie
zapisał mi na kolanie ulicę. Uśmiechając się szeroko, podał mi karteczkę do
dłoni i rzucił się biegiem przed siebie, machając jeszcze na pożegnanie.
Co ja
sobie do cholery myślałam? Że taki chłopak jak Bradley Simpson zechce
przeciętną, zwyczajną dziewczynę z okolic Londynu, która jeździ na wózku
inwalidzkim i sama nie wie, czy jeszcze kiedykolwiek wstanie z tyłka o własnych
nogach? Nawet nie zainteresował się tym, jak mam na imię. Byłam tylko kaleką.
Nieatrakcyjną kaleką, którą cały czas męczyły bóle krzyża, pulsujące od karku,
po kość ogonową. Kaleką, która wymagała długich godzin rehabilitacji i
cierpliwości ze strony najbliższych. Kaleką, która nie chciała mieć złamanego
serca po raz drugi... Normalny, zdrowy i pełen wigoru chłopak nawet by nie
spojrzał na takiego kogoś. Łzy ponownie napłynęły mi do oczu. Odprowadziłam
jego sylwetkę wzrokiem, czując taką samą pustkę w swoim sercu, która oznaczała
najzwyklejszą w świecie tęsknotę i bezradność. Drzewa nieco załamały się przez
słoną wodę, formującą się w kącikach zaczerwienionych już gałek i delikatnie
opadającą na blade policzki. Ścisnęłam skrawek papieru i przeczytałam raz
jeszcze koślawe nieco litery, układające się w adres ulicy jego babci. Nawet
nie myślałam o tym, że domek, do którego chłopak czasem przyjeżdża, znajduje się
tylko dwie przecznice dalej od mojego.
Coś mnie tknęło, żeby odwrócić fragment
urwanej kartki na drugą stronę. Zmrużyłam oczy, zauważając znajome pismo mojej
przyjaciółki. Granatowy długopis układał się w nieco drżące zawijasy, ale
również idealnie postawione kropki, uformowane w urocze serduszka. Tak, to
zdecydowanie było pismo Lissandry! Ponadto przedstawiało... Mój adres domowy? Skąd
on to do cholery wziął? Przecież nie znał Lisy ani nie przyznał się do tego, że
mnie kojarzy... Podniosłam wzrok, starając się odszukać sylwetki Simpson'a, ale
było już za późno. Otworzyłam szeroko oczy, rozglądając się na wszystkie
strony. Chłopak już dawno zniknął w
bocznej alejce, pozostawiając mnie samą na środku parku.
Dziwaczna
sytuacja z moim adresem na zbędnym urywku kartki papieru skutecznie wypłoszyła
straszliwą sylwetkę Anthony'ego z mojego umysłu. Wracałam do domu wyjątkowo
powoli, popychając koła co chwilę i wpatrując się nieprzytomnie w mój adres
domowy, bijący po oczach. Delikatnie zjechałam z chodnika, starając się
przekroczyć kolejną przecznicę, prowadzącą prosto do domu. Wszystkie moje
zmysły zostały uśpione intrygującą karteczką oraz wspomnieniami z fikcyjnego
koncertu, po którym wylądowałam potłuczona w autobusie The Vamps.
Spięłam
wszystkie swoje mięśnie, gdy zobaczyłam nadjeżdżający z oddali, czarny
samochód. Niczego nie świadomy kierowca, rozpędził się na prostej drodze i
nawet nie pomyślał o tym, że jakaś zamyślona poczwara na wózku inwalidzkim może
mu wskoczyć pod koła. Zobaczyłam tylko błysk świateł i dźwięk klaksonu, który
zabrzęczał mi w głowie. Otworzyłam szeroko oczy, starając się popchnąć wózek do
przodu. Ręce mi się poślizgnęły przez ból, który przeszedł dokładnie po moim boku,
na którym w tamtym świecie oglądałam wielkiego siniaka. Przez zupełny przypadek
włożyłam dłonie w szprychy, blokując szansę na wydostanie się spod kół
zbliżającego się auta.
-Lennon!- Krzyk mężczyzny odbił się od
budynków, ledwo co zagłuszając pisk opon, zatrzymujących się kilkadziesiąt
centymetrów od mojej sylwetki, znajdującej się na wózku. Ja nadal wpatrywałam
się w maskę, otwierając szeroko usta i wstrzymując oddech. Złapałam się za
klatkę piersiową, czując, jak żołądek podskakuje mi do krtani. Odetchnęłam
dopiero wtedy, kiedy z pojazdu wyszła nieznajoma kobieta, która wyglądała na
bardziej przerażoną ode mnie. Ból w udzie zanikł. Na wszelki wypadek dotknęłam
swojej nogi, ale... Znów nie czułam nic. Jedynie strukturę delikatnego
materiału pod opuszkami palców, opinającego się o moje chore kończyny.
-Dziecko drogie! Co ty sobie do cholery
myślisz?! Mogłam cię zabić!- Wykrzyknęła, podchodząc do mnie na drżących od
emocji nogach. Nawet nie zwróciłam uwagi na sylwetkę drugiej osoby, która
podeszła do tyłu mojego wózka i odsunęła mnie na drugą stronę ulicy,
zatrzymując bezpiecznie na chodniku. Wszystko działo się tak szybko, że ledwo
co ogarniałam, gdzie się aktualnie znajduję. Cały czas kurczowo trzymałam
karteczkę, którą dostałam od Bradley'a i tylko to było dla mnie ważne.
-Lennon?- Usłyszałam ponownie, tym razem
głos dobiegał prosto do mojego prawego ucha.
Odwróciłam
się w tamtą stronę i aż mnie zmroziło. Na swej drodze napotkałam jasne,
niemalże białe tęczówki. Były nieco inne, niż wtedy, w filharmonii. Aktualnie
trochę złagodniały i wpatrywały się we mnie z wyraźnym zmartwieniem. Otworzyłam
usta, próbując coś powiedzieć, jednakże Anthony nie dał mi dojść do głosu.
-Mówiłem, że się spotkamy. Ale nie sądziłem,
że w takiej sytuacji... -Zaczął, odwracając wózek w swoją stronę i kucając
przede mną. -Lennon, co by powiedziała
Lisa?
Nadal
nie mogłam uwierzyć, że wpadłam na niego
podczas spaceru. Wgapiałam się w niego z dość głupkowatym wyrazem twarzy, nie
mogąc wykrztusić z siebie nawet banalnego "eee". Panicz O'Neil
uśmiechnął się cierpko i odwrócił idealną twarzyczkę w stronę samochodu, który
aktualnie odjechał z miejsca wydarzenia. Znowu usłyszałam nieprzyjemny pisk
opon, który świadczył o tym, iż nieznajoma kobieta zwyczajnie stchórzyła i
chciała opuścić tą część miasta w ekspresowym tempie. Nawet nie zależało mi na
tym, by zostawała dłużej. Musiałam w jakiś sposób spławić Tony'ego i wrócić do
domu.
-Lennon, wszystko w porządku? -Zapytał,
nieoczekiwanie chwytając z czułością moją brodę i zatrzymując kciuka na
delikatnie otwartych ustach. Z początku nie zareagowałam. Dopiero po paru
sekundach dotarło do mnie, co takiego robi... Chłopak mojej najlepszej
przyjaciółki. Do jasnej cholery! Wzdrygnęłam
się, strzepując jego dłoń ze swojej twarzy i poczęłam wpatrywać się w niego
czarnymi, pełnymi wyrzutu i obrzydzenia oczętami.
-Co ty kurwa robisz?- Zapytałam dość głośno,
powstrzymując drżenie w głosie. Już nie obchodziła mnie sytuacja sprzed kilku
minut, podczas której mogło dojść do kolejnego wypadku. Miałam ochotę udusić
Tony'ego własnymi rękami. Po prostu podnieść się z wózka i zabić gnoja!
Jasnowłosy
podniósł się z ziemi, spuszczając wzrok na chodnik. Tym sposobem zasłonił szare
oczęta, które zapewne wierciły dziurę w wylanym betonie.
-To jakaś pieprzona gra czy co? -Odezwałam
się po raz kolejny, starając się usłyszeć jakąkolwiek odpowiedź. Nie reagował.
Nadal nie mogłam zauważyć jego wyrazu twarzy, gdyż blond pukle wiły się
niesfornie wokół jego czoła, szczelnie zasłaniając brwi i ślepia. Oceniłam
jednie usta, formujące się w cienką linię. Zaraz później szczęki Anthony'ego
zacisnęły się z całych sił, a dłonie zostały schowane w kieszeniach jeans'owych
spodni.
-Uważaj gdzie chodzisz i z kim się zadajesz.
Chyba nie chcemy, abyś znowu została potrącona przez jakiegoś wariata?-
Dopiero po dłuższej chwili ciszy spojrzał na mnie tymi samymi, kurewsko
wrednymi i zabójczymi oczami. Ostatnie słowo podkreślił dość wyraźnie, sycząc
je przez zęby, które niemalże zgrzytały ze złości, gotującej się w jego
wnętrzu. Nagle poczułam w sobie wystarczająco dużo energii, by powiedzieć, co
właśnie w tej chwili myślę. Niestety stan był ulotny i zanikł zaraz z kolejnym
nerwowym gestem chłopaka. Miałam wrażenie, że Tony zaraz mnie uderzy. Złapie za
włosy i roztrzaska mi czaszkę o ulicę. Przestał nad sobą panować... Jeszcze nie
widziałam takiej reakcji u jakiegokolwiek człowieka. Zachowywał się jak
drapieżnik, który szykował się do skoku na swoją ofiarę.
-Boisz się mnie? -Starając się jakoś
zatuszować swoje emocje, wybuchnął ironicznym śmiechem, który przez swą
dźwięczność odwiedził chyba wszystkie domostwa w najbliższej okolicy. Oblizał
prowokująco usta, zaczepiając końcem języka o zęby.
-Nie.- Wypaliłam niemalże od razu,
podnosząc głowę i zaciskając dłonie w piąstki. Tak naprawdę wewnątrz drżałam
niczym osika.
-A powinnaś.- Wzruszył beztrosko
ramionami, odzyskując dawną równowagę i spokój.- Pogawędziłbym z tobą trochę dłużej, ale właśnie wybierałem się do
swojej dziewczyny. Nie mogę się spóźnić, sama rozumiesz. -Swoją wypowiedź
zakończył charakterystycznym, parszywym uśmieszkiem. Odwrócił się na pięcie i
ruszył powolnym krokiem w stronę mojego osiedla. Nic się nie stało. Zupełnie
nic się nie stało.
Mój mózg
dopiero teraz zaczął normalnie funkcjonować. Czy on mi groził?...